... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
To będzie robił, ale nic więcej. - Ale Szakal zorientuje się sam, że sprawa jest przegrana - zaprotestował Montclair. - Na pewno natychmiast wyniesie się z Francji, kiedy usłyszy od Valmy'ego, jaka powstała sytuacja. - Teoretycznie tak - zgodził się Rodin - lecz wówczas będzie musiał zwrócić nam pieniądze. Nie wiem, czy nie zechce mimo to ryzykować. Bo stawka jest duża. Zarówno dla niego, jak i dla nas. To zależy od tego, jak dobrze się przygotował i jak ocenia swoje szanse. - Czy myślisz, że teraz... po tym, co się stało, człowiek ten ma w ogóle jeszcze jakąkolwiek szansę? - zapytał Casson. - Szczerze mówiąc, nie - odpowiedział Rodin z namysłem. - Lecz pamiętajmy o tym, że jest to zawodowiec. Podobnie zresztą jak ja, chociaż w innej dziedzinie. A zawodowstwo to pewien określony stan duszy, moi drodzy. Człowiek taki nie lubi cofać się z raz obranej drogi. - W takim razie odwołaj go, na litość boską - zaprotestował Casson. - Nie mogę. Zrobiłbym to, gdybym mógł, ale niestety nic zrobić nie mogę. Sam tego chciał. Nie mamy pojęcia, gdzie ten człowiek się znajduje i dokąd się udaje. Jest zdany całkowicie na samego siebie. Nie mogę nawet zadzwonić do Valmy'ego i zażądać, żeby go poinstruował. Taki telefon spaliłby nam na pewno Valmy'ego. Nikt już w tej chwili nie może zatrzymać Szakala. Jest na to po prostu za późno, panowie. ROZDZIAŁ 12 Komisarz Claude Lebel powrócił do swego biura o godzinie szóstej rano. Zastał tam inspektora Caron, który bez marynarki, zmęczony i niewyspany siedział przy biurku. Caron miał przed sobą kilka kartek papieru zapisanych gęsto. W samym gabinecie wiele się zmieniło. Na jednej z szafek parzyła się kawa, a jej aromatyczny zapach wypełniał cały pokój. Obok znajdowała się sterta tekturowych kubków, puszka skondensowanego mleka i torebka z cukrem. Wszystko przysłano w nocy z kantyny w suterenie. W kącie rozstawiono łóżko polowe, nakryte szorstkim kocem. Kosz na śmieci został opróżniony poprzedniego wieczoru i stał teraz pod oknem, koło fotela. Okno było wciąż otwarte. Mimo to pokój był niebieski od dymu papierosów. Promienie porannego słońca iskrzyły się na strzelistej wieży niedalekiego kościoła Saint-Sulpice. Lebel podszedł do swojego biurka i zmęczonym ruchem usiadł w fotelu. Mimo że nie spał dopiero od dwudziestu czterech godzin, wyglądał tak samo zmęczony jak Caron. - Nic - powiedział po chwili Lebel. - Przejrzałem wszystkie akta za ubiegłe dziesięć lat. Jedyny cudzoziemiec, który w tym czasie próbował na terenie Francji morderstwa politycznego, to był Degueldre, a on już nie żyje. Poza tym należał do OAS i mieliśmy go w ewidencji. Rodin wybrał tym razem faceta, który nie ma nic wspólnego z organizacją, i zrobił słusznie. W ciągu ostatnich dziesięciu lat mieliśmy we Francji cztery zamachy, do których użyto najemnych morderców. Złapaliśmy trzech, a czwarty odsiaduje dożywocie gdzieś w Afryce. Ale we wszystkich tych czterech wypadkach i ofiarami, i katami byli gangsterzy; zupełnie inny kaliber. Tacy jak oni nie porwaliby się na prezydenta Francji. Rozmawiałem już z Bargeronem z Centralnego Archiwum i przyrzekł, że sprawdzą dokładnie, ale jestem pewny, że nie znajdziemy tego człowieka w naszej ewidencji. Rodin nie wynająłby go w tym wypadku. Caron zapalił świeżego gauloise'a, zaciągnął się głęboko i westchnął. - Trzeba więc zacząć od źródeł zagranicznych? - Tak jest. Tego typu człowiek musiał gdzieś zdobyć doświadczenie. Nie byłby jednym z najlepszych fachowców świata, gdyby nie miał za sobą kilku udanych skoków. Może to nie były aż głowy państwa, ale na pewno ludzie ważni, ważniejsi niż jacyś tam szefowie gangów. Musiał czymś zwrócić na siebie uwagę O AS. Co załatwiłeś? Caron wziął do ręki jedną z kart papieru, wypełnioną listą nazwisk po lewej stronie, a cyframi po prawej. - Załatwiłem panu całą siódemkę - powiedział. - Pierwszy telefon ma pan o godzinie dziesięć po siódmej z szefem amerykańskiego FBI. W Waszyngtonie będzie wtedy godzina dziesięć po pierwszej w nocy. Zaczynamy od niego z powodu tej wielkiej różnicy czasu. Potem Bruksela o siódmej trzydzieści i Bonn o ósmej dziesięć. Z Johannesburgiem połączymy się o ósmej trzydzieści, a ze Scotland Yardem o dziewiątej. Na końcu mamy Rzym o godzinie dziewiątej trzydzieści. - Czy rozmawiam wszędzie z szefami wydziału morderstw? - Tak jest, z wyjątkiem Afryki Południowej, gdzie nie mogłem się skontaktować z samym van Ruysem. Tam będzie pan miał zastępcę, komisarza Andersona. Lebel zastanawiał się przez chwilę. - To nawet dobrze, wolę Andersona. Pracowaliśmy kiedyś wspólnie nad jedną sprawą. A jeżeli chodzi o języki, to zaraz. Trzej z nich mówią po angielsku, sądzę, że jedynie Belg mówi po francusku. Pozostali na pewno zgodzą się na angielski, jak będzie trzeba... - Niemiec, Dietrich, mówi po francusku - przerwał mu Caron. - Doskonale, z tymi dwoma będę więc mógł rozmawiać osobiście. W pozostałych pięciu wypadkach będę musiał skorzystać z twojej pomocy jako tłumacza. Będziesz mógł się włączyć drugim aparatem. No to świetnie. Jedziemy do Interpolu. Była godzina szósta pięćdziesiąt, gdy zajechali przed niepozorny gmach przy rue Paul Valery, gdzie znajdowało się wtedy biuro Interpolu. Przez następne trzy godziny Lebel i Caron siedzieli przy telefonach w podziemnej Izbie Komunikacyjnej i rozmawiali z najlepszymi policjantami świata. Sygnały wysokiej częstotliwości, wychodząc z pozornej plątaniny anten na dachu, krzyżowały się na przestrzeni trzech kontynentów, przemierzały stratosferę, odbijały od warstwy jonów ponad nią i wracały na Ziemię, oddaloną o tysiące mil, by znów powrócić do jakiegoś aluminiowego pręta, sterczącego z innego dachu. Zarówno dobrane długości fal, jak i specjalne aparaty uniemożliwiały postronnym osobom podsłuch. I podczas gdy paryżanie popijali swoją poranną kawę, detektywi rozmawiali poprzez oceany i kontynenty. Wywód Lebela brzmiał mniej więcej tak samo w każdym przypadku: - Nie, kolego, niestety, nie mogę skierować oficjalnego memoriału od naszej policji do waszej... Oczywiście, że działam w charakterze oficjalnym... Po prostu chodzi o to, że nie wiemy jeszcze z całą pewnością, czy zamiar popełnienia zbrodni naprawdę istnieje, a jeżeli tak, to w jakim stadium przygotowań znajduje się w tej chwili... działamy na skutek wiarygodnych informacji, ale absolutnej pewności nie mamy... musimy jednak poczynić pewne rutynowe kroki... poszukujemy człowieka, o którym wiemy bardzo mało... nawet nie mamy nazwiska i jedynie bardzo skąpy rysopis... W każdym wypadku podawał ów rysopis i wszelkie posiadane informacje