... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Stefan Kisielewski w sumie zostawił kilkanaście powieści i kilkadziesiąt utworów muzycznych, w czym dwie sonaty fortepianowe, cztery symfonie, dwa balety, muzykę do poematu „Zaczarowana dorożka” i dwanaście pieśni do innych wierszy Gałczyńskiego, a na koniec tworzony najdłużej, bo przez jedenaście lat koncert fortepianowy. Do dziwnych fenomenów żywota Kisielewskiego należy i ten, że jedyną powieścią spełniającą wszystkie warunki, o jakich marzył, była pierwsza, napisana w czasie okupacji, „Sprzysiężenie”, a potem wydana tylko dwukrotnie, w 1949 i 1957, choć zasługiwałaby na kilkanaście wydań idalsze, gdybyśmy mieli sprężystych edytorów biznesmenów, którzy dopiero - po sowieckiej przerwie - muszą się wykształcić, także biorąc za wzór działalność wielkich przodków Gebethnerów, Hoesicków, Mortkowiczów. Utworem zaś muzycznym najdoskonalszym był ostatni, komponowany z trudem Koncert, w niezmiennym Kisielowym stylu uformowanym na pół drogi między wczesnymi kompozycjami Strawińskiego i żywą, motoryczną, porywającą muzyką Prokofiewa. Zresztą powieści Stefana, aż do ostatniej z 1986 roku pod tytułem „Wszystko inaczej”, mają tę wspólną cechę, że autora obchodzi jedynie kontrast pomiędzy mózgami bohaterów, ich zgodnym albo wzajemnie wrogim myśleniem i działaniem. Reszta - opis tła - to jak gdyby wymuszony przez konwencję dodatek. Akcja jednej z powieści toczy się w Sopocie, gdzie... nie widać morza! Jest ono zbyte krótką serią frazesów i martwe, jak są malowane zastawki u fotografów, przed którymi sadowi się zakochane pary. Obszedłszy się w ten sposób z dorobkiem beletrystycznym Kisiela, chciałbym postawić tezę i udowodnić ją, że - dla odmiany - Stefan Kisielewski był najwybitniejszym felietonistą w całych dziejach literatury polskiej. Tu parę słów przypomnienia genezy i z góry założonej formy felietonu. W niezbyt bogatym słownictwie francuskim rzeczownik „feuille” znaczy, wedle potrzeby dookolnej treści, albo - płatek kwietny, albo - liść z drzewa lub wreszcie - kartkę papieru. Feuillet - oznacza kartę papieru złożoną we dwoje lub czworo, „felieton” zaś, jako utwór publicystyczny, wywiódł się z potrzeb Wielkiej Rewolucji Francuskiej, gdy po kilka razy dziennie następowała zmiana ciekawych wydarzeń: nowe rozporządzenie władz, ścięcie kilku bardzo interesujących głów, wiadomości z pola walk, jakie toczyły oddziały rewolucyjne z wojskami nieudanych zresztą interwencji zagranicznych. O tym wszystkim powinna była i nareszcie mogła wolna od królewskiej cenzury prasa szybko zawiadomić społeczeństwo, a działo się to w taki sposób, że do wielu uruchomionych, a łasych na zamówienia małych drukarń wpadali zaprzyjaźnieni dziennikarze, na kolanie pisali zaskakujące publikę wiadomości, po czym natychmiast szło to pod prasę i przez czekających chłopców gazeciarzy pędem było w formie pojedynczo zadrukowanych kartek roznoszone na miasto. W rezultacie cykliczne, bo codziennie pisane tymi samymi utalentowanymi piórami, owe skondensowane kroniki wydarzeń z obranej dziedziny, wraz z oceną ich, tudzież zamieszanych w nie osób, zostały w następnym, XIX stuleciu przejęte na rozłożyste łamy dzienników czy tygodników i popularne są do dziś dnia, a ja zestawiać chciałbym tę mini publicystykę Stefana Kisielewskiego z czołowymi u nas przedstawicielami gatunku: Prusem, Irzykowskim i Słonimskim. Pan Antoni był anglofilem, pod szczególnym wpływem H. G. Wellsa, pisarza społecznika walczącego o pacyfizm i rozwój ludzkości w ustrojach idealnie socjalistycznych. Poza tym, jakkolwiek ogromnie popularny, Słonimski głębszego wykształcenia nie miał, za to frapował czytelnika ostrym zmysłem humoru, gotów był - trawestując Szekspira - „królestwo oddać za dowcip”, choćby kłujący najboleśniej całkiem niewinne osoby, także najwyżej postawione, nie wyłączając marszałka Piłsudskiego. Po kupnie tygodnik „Wiadomości Literackie” zaczynało się czytać od tyłu, od „Kroniki Tygodniowej” Słonimskiego, chociaż nie spełniała ona felietonowego warunku - kroniki wszystkich najważniejszych wydarzeń, jeno tak przede wszystkim dobranych, aby dawały autorowi nową okazję do strzelania ze szpalt racą dowcipu. Później do ostrzeliwania faszyzmu i hitleryzmu. Karol Irzykowski pisywał raczej nie felietony, lecz artykuły w wielu dziennikach i tygodnikach, jak „Robotnik”, „Wiadomości Literackie”, „Pion”, „Prosto z Mostu”, już to walcząc o różne problemy estetyczne (rzeczy zebrane w tomach „Czyn i słowo”, „Słoń wśród porcelany”), już to atakując w ostrych pamfletach pisarzy, którym - co tu ukrywać! - zazdrościł powodzenia. Tak było, gdy rzucił się na Boya-Żeleńskiego w publikacji „Beniaminek”. Stał się też bodaj pierwszym u nas teoretykiem, analizującym walory sztuki filmowej w pracy „Dziesiąta Muza”. Za mało na felietonistę, a może - jak chciał Kisielewski - jego mistrz był za dużą osobowością, żeby umniejszać go nazwą felietonisty. Rasowym, wielkim felietonistą za to był Aleksander Głowacki, pisujący pod pseudonimem Bolesław Prus, i nie sądzę, aby ten tytuł uwłaczał jednemu z największych powieściopisarzy polskich, autorowi „Lalki”, „Emancypantek”, „Faraona”