... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Chwilę stała nieruchomo, wdychając rześkie, październikowe powietrze, które — przy jej niewątpliwym zmęczeniu — znakomicie ją odświeżało. Lekko drgnęła, gdy tuż obok pojawił się inspektor Battle. Ten człowiek miał niebywały talent do niespodziewanego pojawiania się ni stąd, ni zowąd, jakby wyrastał spod ziemi. — Dzień dobry. Bardzo jest pani zmęczona? Virginia potrząsnęła głową. — To była pasjonująca noc — powiedziała. — Warto było zrezygnować ze snu. Jedyny minus to ten, że nazajutrz człowiek jest nieco ospały. — Pod tym cedrem jest przyjemny cień — zauważył inspektor. — Czy mogę przynieść tam krzesło dla pani? — Jeżeli pan uważa, że będzie to dla mnie najlepsze wyjście… — rzekła z patosem Virginia. — Pani jest bardzo bystra. Tak, to prawda, chciałbym zamienić z panią parę słów. Wziął długi fotel wiklinowy i niósł go przez trawnik. Virginia szła za nim z poduszką pod pachą. — Ten taras jest ogromnie niebezpieczny — stwierdził detektyw. — Jeżeli oczywiście człowiek zamierza spokojnie porozmawiać. — Znowu wprawia mnie pan w stan ekscytacji, inspektorze. — Och, to nic ważnego. — Wyjął duży zegarek i spojrzał nań. — Pół do jedenastej. Za dziesięć minut jadę do „Wyvern Abbey”, by zdać sprawozdanie panu Lomaxowi. Moc czasu. Chciałbym, żeby pani powiedziała mi coś więcej o panu Cadzie. — O panu Cadzie? Virginia wyraźnie się zlękła. — Tak, gdzie spotkała go pani po raz pierwszy, jak długo pani go zna i tak dalej. Battle miał swobodny i przyjemny sposób bycia. Powstrzymał się nawet od patrzenia na nią, i ów drobny fakt ogromnie ją speszył. — Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się panu wydaje — powiedziała w końcu. — Wyświadczył mi swego czasu wielką przysługę..’. Battle przerwał jej: — Zanim pani powie coś więcej, chciałbym wtrącić kilka zdań. Otóż wczoraj w nocy, gdy pani i pan Eversleigh udali się na spoczynek, pan Cade opowiedział mi o listach i o człowieku, który został zabity w pani domu. — Doprawdy?! — wyrzuciła z siebie zdumiona Virginia. — Tak, i postąpił bardzo rozsądnie. To wiele wyjaśnia. Ale jednego mi nie powiedział: jak długo panią zna. Mam na ten temat własną teorię. Pani mi powie, czy się mylę, czy nie. Według mnie zobaczyła go pani po raz pierwszy w dniu, w którym przyszedł na Pont Street. Aha. Widzę, że mam rację. Tak to się więc odbyło. Virginia milczała. Po raz pierwszy poczuła lęk przed tym flegmatycznym mężczyzną z twarzą bez wyrazu. Zrozumiała, co Anthony miał na myśli mówiąc, że ten człowiek jest zawsze bez zarzutu. — Czy powiedział pani coś o sobie? — ciągnął detektyw. — Co robił, nim wyjechał do Afryki Południowej? Był w Kanadzie? A przedtem Sudan? A może coś o swoim dzieciństwie? Virginia potrząsnęła przecząco głową. — A jednak gotów jestem się założyć, że ma coś w zanadrzu godnego opowieści. Twarz człowieka, który wiódł ryzykowne i pełne przygód życie, nosi szczególne piętno. Gdyby zebrało się mu na szczerość, mógłby opowiedzieć pani wiele interesujących rzeczy. — Jeśli chce się pan dowiedzieć czegoś o jego przeszłości, to dlaczego nie zadepeszuje pan do tego jego przyjaciela, pana McGratha? — zapytała Virginia. — O, depeszowaliśmy, ale on jest gdzieś w terenie. Fakt jest faktem, że zgodnie ze słowami pana Cade’a przebywał on Bulawayo. Ciekawi mnie natomiast, co porabiał, zanim przyjechał do Afryki Południowej. Około miesiąca pracował w firmie „Castle”. — Inspektor znów wyciągnął zegarek. — Muszę już iść. Samochód czeka. Virginia odprowadziła go wzrokiem aż do drzwi. Ale nie ruszyła się z fotela. Miała nadzieję, że przyjdzie Anthony i usiądzie przy niej. Tymczasem pojawił się Bill Eversleigh, ziewając z zapałem. — Dzięki Bogu, mam wreszcie możność przebywania w twoim towarzystwie — powiedział z wyrzutem. — Tylko bądź dla mnie miły, kochanie, bo się rozpłaczę. — Czy ktoś się nad tobą znęcał? — Nie dosłownie. Ale wwiercał mi się w mózg i wywracał go na nice. Czułam się tak, jakby słoń na mnie skoczył. — Nie Battle? — Tak, Battle. To naprawdę okropny człowiek. — Nie przejmuj się nim… Virginio, ja cię tak kocham… — Nie dziś rano, Bill. CałkieYn osłabłam. Zawsze powtarzam, że dobrze wychowani ludzie nie oświadczają się przed śniadaniem. — Virginia drgnęła. — Bill, staraj się być przez chwilę rozsądnym i inteligentnym chłopcem. Potrzebuję twojej rady. — Jeśli poweźmiesz wreszcie właściwą decyzję i zgodzisz się mnie poślubić, poczujesz się o całe niebo lepiej, jestem pewien. Zyskasz szczęście i większe poczucie stabilizacji. — Bill, daj spokój. Oświadczanie się mnie stało się twoim hobby. Wszyscy mężczyźni wyznają miłość, kiedy się nudzą i nie mają innego tematu do rozmowy. Nie zapominaj o moim wieku i wdowieństwie i poderwij jakąś młodą, sympatyczną dziewczynę. — Kochanie… O, psiakrew! Ten idiota Francuz wali do nas! Był to rzeczywiście pan Lemoine, facet z czarną brodą i o nienagannych jak zwykle manierach. — Dzień dobry, madame. Mam nadzieję, że nie jest pani zmęczona? — Nic a nic. — Świetnie. Dzień dobry panu — powiedział Francuz w stronę Billa. — Jak się państwo zapatrujecie na mały spacer w trójkę? — Co ty na to, Bill? — zapytała Virginia. — Dobrze — zgodził się z ociąganiem młody człowiek. Podniósł się z trawy i cała trójka ruszyła wolno przed siebie. Virginia pośrodku. Od razu wyczuła dziwne, podskórne napięcie Francuza, choć nie miała pojęcia, jaka była tego przyczyna. Z właściwą sobie zręcznością spowodowała wkrótce, że się rozluźnił — zadawała mu pytania, słuchała jego odpowiedzi i dzięki temu stopniowo go rozruszała. Niebawem opowiedział jej parę anegdot z życia słynnego Króla Victora. Opowiadał barwnie, aczkolwiek gdy opisywał rozmaite metody, jakich używano, by wyprowadzić w pole detektywa, z jego słów przebijała gorycz. Przez cały jednak czas, mimo niekłamanego zaangażowania Lemoine’a we własne opowieści, Virginia miała uczucie, że detektywowi przyświeca całkiem inny cel. Mało tego, odnosiła wrażenie, że Lemoine, ciągnąc swoje relacje, wytycza konkretną trasę spaceru. Nie szli sobie ot tak, gdzie oczy poniosą. Detektyw prowadził ich w określonym kierunku. Nagle przerwał opowieść i rozejrzał się dokoła. Stali w miejscu, gdzie aleja przecinała park, przed ostrym zakrętem obejmującym kępę drzew. Lemoine wpatrywał się ze zdziwieniem w zbliżający się od strony domu pojazd. Virginia podążyła za jego wzrokiem. — To wózek bagażowy — powiedziała