... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Whandallowi przyszło do głowy, że Morth może chcieć przejść przez Miasto Umarłych. To nie jego zmartwienie. – Toronexti, strażnicy na drodze, zbiorą od ciebie prawie wszystko. – Chyba że nic nie znajdą. – Byłeś tu w czasie ostatniej Pożogi? – zapytał Whandall, a pomyślał: Byłeś tu, kiedy zginął mój ojciec? – Tak. – Twarz Mortha przybrała gniewny wyraz. – Omal nie zginąłem. Nic nie świadczyło o tym, że Yangin-Atep się przebudził, zupełnie nic. Nie zorientowałem się nawet, widząc dym i pióropusz ognia. Wróciłem do domu, żeby uchronić go przed spaleniem. Byłem też w sklepie. Głupio zrobiłem. Złodzieje, to znaczy zbieracze, już go ogołocili. Rozglądałem się właśnie, myśląc o tym, jak go odnowię, kiedy przyszli następni i mnie zobaczyli. – Co było dalej? – spytał Whandall. Zaschło mu w ustach. – Rzuciłem czar kojący. – Co? – To proste zaklęcie – odparł zadziornie Morth. – Nawet tutaj działa. Wysysa z człowieka złość; gasi też ogień. Już wcześniej go używałem. Nie chciałem nikogo skrzywdzić. Rzuciłem je na takiego ogromnego faceta, który skoczył do mnie z nożem. Padł na ziemię jak worek chrustu. Pozostali uciekli z krzykiem. – Zginął na miejscu? – Na miejscu. Wywlokłem go przed dom i tam zostawiłem. Barbarzyńca ciągnął trupa za nogi i nikt nie zwrócił na to uwagi! Czy Yangin-Atep naprawdę potrafi opętać człowieka, Seshmarlu? – Tak mi się wydaje. Czy czarodziej nie powinien tego lepiej wiedzieć? – Ten zbir był cały naładowany gniewem, jak wewnętrznym żarem. Yangin-Atep musiał go opętać. Kiedy odebrałem mu złość, wraz z nią odpłynęło z niego życie. – Morth podniósł wzrok. – Pożoga... A co ty widziałeś? – Miałem dopiero siedem lat. – Czułeś obecność Yangin-Atepa? Czasem zastanawiam się, jaki on jest. – Nie czułem. Może następnym razem mi się uda. W tej chwili do sklepu weszło czterech nierodowych. Whandall, wyczuwając ich niepokój, wyszedł. Być może obelgi Mortha dotarły do śpiącego Yangin-Atepa. CZĘŚĆ TRZECIA Pożogi ROZDZIAŁ 22 Od trzech lat deszcz był w mieście rzadkością. Nawet drzewa, mimo długich korzeni, cierpiały z powodu suszy. Zbiorniki wyschły. Niektórzy mówili, że fontanny na Książęcych Wzgórzach działają po staremu, inni twierdzili, że i w nich wody zabrakło. Nikt nie wiedział, jak jest naprawdę. Nierodowi próbowali kupić deszcz. Czarodzieje od pogody niewiele pomogli, a część z nich sprzedała nazwiska klientów – nierodowych, którzy mieli za dużo pieniędzy. Niektórych pobito, innych obrabowano i muszelek dla czarodziejów zrobiło się znacznie mniej. Jeleni Sik stał się wątłą strużką, która w końcu całkiem zanikła. Studnie powysychały. Książęta wydali dekret, zgodnie z którym wody można było używać tylko do picia i mycia. Nierodowi się z nim pogodzili, żądając nawet surowszych obostrzeń, ale rodowi nie chcieli o tym słyszeć. Dzięki wodzie chłodzili w upalne dni swoje domy, aż zaczęło brakować wody do picia. Nie byłoby czym gasić ognia. Przyszła naprawdę sucha pora – kto wie, czy nie dlatego bóg ognia się przebudził. Stało się to dwanaście dni po tym, jak Morth z niego drwił. Whandall był za słaby, żeby nadążyć z noszeniem wody, kiedy starszym mężczyznom zachciało się pić. Tego ranka eskortował z Wanshigiem dzieci i kobiety do czynnej studni w centrum miasta. Resalet został w domu; miał kaca. Pozostałych mężczyzn z Posiadłości nikt na oczy nie widział. Elriss była nowa. Trzymała się na skraju grupy, pilnując starszych kobiet. Wanshig nie odstępował jej na krok. Dwadzieścia dni wcześniej sprowadził ją do domu. Całkiem zawładnęła jego sercem i myślami. Matka matki od lat nie wychodziła poza mury Posiadłości. Whandall słyszał, jak mruczy pod nosem. Wszystko ją teraz drażniło: brud, złe wychowanie rodowych, ponure twarze nierodowych. Przy studni zastali ze trzydziestu nierodowych, którzy na ich widok rozproszyli się małymi grupkami. W wyciągniętym z dna wiadrze znalazł się dosłownie łyk wody. Nierodowi do cna ją wybrali! Już samo to wystarczyłoby, żeby wywołać Pożogę. Próbując zaczerpnąć wody dla matki matki, Whandall poczuł dym snujący się w nieruchomym powietrzu. A przecież pora gotowania jeszcze nie nadeszła... – Nie rozchodzić się! – warknął ostro Wanshig. – Zabieramy kobiety i dzieci do domu. Pożoga wybuchła. Kilka razy musieli wybierać drogę okrężną. Ogień ogarniał właśnie siedzibę kurierów, skąd nierodowi usiłowali wyprowadzić konie. Inni próbowali tłumić płomienie mokrymi kocami. Gdy w zasięgu wzroku pojawił się wóz strażacki, z pół tuzina rodowych dobyło noży i klnąc, poczęło ciąć na prawo i lewo. Zakrwawieni nierodowi padali na ziemię; ci, którzy mieli więcej szczęścia, uciekali. Jeden z rodowych siedział nierodowemu na głowie i ogromnym kamieniem walił go w pierś; inny podszedł, kopnął bezbronnego i się roześmiał. – Potwory! – wysapała matka matki, wsparta na ramieniu swojej córki. – My nigdy nie zabijaliśmy! Paliliśmy, aleśmy nie zabijali! Whandall z matką pospiesznie ją odciągnął. Spojrzał na Wanshiga, zadając mu niewypowiedziane na głos pytanie: Mówi prawdę, czy ma źle w głowie? – Może i wtedy mężczyźni nie o wszystkim mówili kobietom – odparł półgłosem Wanshig. Na Kątowej panował spokój. Małe wzniesienie zasłaniało zachodni horyzont i skrywało buchający stamtąd dym. Wszyscy oglądali się ciekawie na grupę kobiet eskortowaną tylko przez dwóch mężczyzn. – Spokojnie – szepnął Wanshig. – Zwolnij. Mamy zwykły, nudny poranek, jasne? Dzień jak co dzień. Whandall próbował się wczuć w jego słowa, nie denerwować się i przytakiwać złorzeczeniom matki matki. Miał nadzieję, że nikt jej nie słyszy