... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Gdyby twoja matka dożyła tego dnia, na pewno byłaby bardzo dumna. Tak, jak my wszyscy. - No, Marriot, nie zaczynaj płaczów - upomniała ją Calybrid. - Dziś rano mamy się tylko uśmiechać. - Obyście byli tak szczęśliwi, Ellin, jak ja z Magnu sem - powiedziała babka. To było najlepsze, czego mogła jej życzyć. Ellin od wróciła się i ucałowała babcię w policzek. -Jean siyr, pospieszcie się - ponagliła Calybrid. - Już czas do kościoła. Kiedy Ellin wyszła z domu, orszak, który miał ją od prowadzić wydał głośny okrzyk. Mężczyźni zadęli w swe rogi jeszcze głośniej niż przedtem. Moore'owie przybyli konno z najróżniejszych części wyspy. Robotnicy dotarli tu pieszo. Lordostwu Ballacraine towarzyszyli Quayle'owie, spowinowaceni z hrabią przez jego żonę, a także inne ważne osoby, niektóre z nich aż z Douglas, czy Castletown. Ellin, która wypatrywała Kerra, odnalazła go w końcu w towarzystwie Whaley'ów. Sądząc z jego miny małżonkowie drażnili się z nim, tak jak z nią jej rodzi na. Wyglądał tak, jakby nie pochodził z Man. Jego ciemne włosy były sczesane do tyłu i związane wstąż ką zgodnie z londyńską modą. Surdut miał kolor czer wonego wina i doskonale do niego pasował. Spodnie tak ściśle przylegały do nóg, że nie można było do strzec na nich nawet fałdki. Klamry u jego butów lśniły w słońcu i chociaż wyglądały na tombakowe, to mo gły też być z prawdziwego złota. Czy spodoba mu się w swojej sukni z koronkami i wianuszkiem z kwiatów? Nigdy nie zastanawiała się, czy powinna wyglądać tak, jak jego matka i siostra i modne londyńskie damy. Najlepiej czuła się w swo im lnianym roboczym ubraniu. Calybrid zorganizowała pochód według starych tra dycji. Na przedzie skrzypek, a za nim druhny z druż bami, którzy nieśli witki z łoziny. Ellin szła z wujo stwem, a tuż obok maszerowała Scadoo. - Ten pies jest naprawdę wierny - zauważyła Caly brid. - Baron zyska dziś nie tylko żonę. Wszyscy się roześmiali. Cashinowie uformowali własną grupę z Kerrem na czele i jego rodzicami po bokach. Za nimi ciągnął się długi pochód zarówno konnych, jak i pieszych. Ten wąż najpierw wspiął się na wzgórze, a potem zaczął z niego schodzić. Jak zwykle uwagę Ellin przyciągnął zamek na skałach. Jeśli Finlo Standish stał teraz w jed nym z okien, to widział doskonale całą procesję. Sporo ludzi czekało też przed kościołem. Byli to znajomi z Ramsey, Sulby i Jurby. Kiedy, zgodnie ze zwyczajem, obeszli kościół trzy razy, wuj zauważył, że przyszli tu chyba wszyscy z północnego regionu, żeby uczcić jej ślub. - Nie mój, tylko jednego z Cashinów - sprostowa ła Ellin. Wuj zaczął protestować, ale Calybrid uspokoiła go, mówiąc, że prawda leży po środku. Kiedy podeszli do bramy kościoła po raz trzeci, Kerr podał jej ramię. Scadoo przeszła z nimi przez ca ły kościół, a kiedy stanęli przed wikarym, spoczęła nie opodal. Za nimi weszli krewni i znajomi, ale dla wie lu nie starczyło miejsca. - Ukochani - zaczął po angielsku wikary. - Stajemy tu, przed obliczem Pana... Ellin cały czas wydawało się, że śni. Słyszała Kerra i swój własny głos, ale nie mogła uwierzyć, że to wszyst ko dzieje się naprawdę. Być posłuszną, służyć, pomagać, kochać. Te słowa kojarzyły jej się zwykle z innym światem i innymi ludź mi. Teraz miała stać się jedną z nich. Kobietą zamężną. W końcu, trzymając się za ręce, ruszyli nawą głów ną do wyjścia. Na zewnątrz powitały ich radosne okrzyki. A kiedy Kerr uniósł jej dłoń, by ją pocałować, przybrały jeszcze na sile. Nad nimi rozdzwonił się ko ścielny dzwon. Donald Brady wprowadził Yernagha na dziedziniec. Ellin zauważyła czerwone wstążki wplecione w koń ską grzywę. - Przecież baronowa nie będzie szła z powrotem do Boayl Fea - powiedział wprost do jej ucha. Więc stała się lady Garvain. Ten tytuł wydał jej się tym dziwniejszy, że nosiła przecież pożyczone nazwi sko i nie znała swego ojca. Kerr wsiadł na konia pierwszy, a jeden z tkaczy uniósł ją i posadził na niewielkiej podkładce za małżonkiem. El lin objęła go w obawie przed spadnięciem i ruszyli dość szybko przed siebie. Kiedy spojrzała przez ramię, zoba czyła biegnącą za nimi Scadoo. Z wywieszonym językiem i przypłaszczonymi uszami galopowała tak, jak koń. - Trzymaj się! - krzyknął Kerr. Nagły podmuch wiatru zerwał jej wianek. Ellin przylgnęła najmocniej jak mogła do pleców Kerra. Wełna, z której zrobiono jego surdut była lepszej ja kości i gładsza niż ta, której używano na wyspie. Kerr poczuł jej głowę na swoich plecach. Byli zwią zani ze sobą na wieki. Należeli do siebie. Zapewnienie szczęścia tej miłej, pełnej optymizmu dziewczynie nie powinno być trudne. Co prawda, znał tylko jej zalety, a nie wady. Ellin stanowiła jego całkowite przeciwień stwo i powinna mu pomagać w przezwyciężaniu złych nastrojów. Postanowił nigdy nie mówić o jej wątpli wym pochodzeniu i pracy w tawernie, wyplewić w niej to, co wskazywało na wieśniaczkę i zrobić z niej damę. Kerr ściągnął lejce, ponieważ droga w dół doliny zrobiła się stroma. Zatrzymał się na moście i wycią gnąwszy do tyłu rękę, objął żonę. - Spójrz, Ellin. Glion Cornaa. Ciągnie się aż tutaj od morza