... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
.. Hart Thorin był bardzo lubiany i pochodził z dobrej rodziny, natomiast Roland, Cuthbert i Alain byli obcymi. Jeszcze żyją, lecz... Jutro Plony, wieczorem zapłonie Świąteczny Stos. Susan zaczęła ubierać się jak najszybciej potrafiła. 8 Reynoldsowi, który jeździł z Jonasem dłużej niż Depape, wystarczyło jedno spojrzenie na jeźdźca, który zbliżał się ku nim drogą wśród szkieletów wież wiertniczych. Odwrócił się do partnera. — Nie pytaj go o nic — ostrzegł. — Dziś rano nie ma nastroju na głupie pytania. — Skąd wiesz? — Nic cię to nie obchodzi. Po prostu trzymaj swoją pie- przoną gębę na kłódkę. Jonas osadził konia tuż przy nich. Siedział w siodle zgar- biony, blady, zamyślony. Mimo ostrzeżenia Depape ośmielił się zadać pytanie: — Eldredzie, coś nie tak? — A kiedy jest tak? — odparł stary i znów zamilkł. Słychać było tylko piski i zgrzyty kilku działających pomp. 594 Po chwili Jonas jakby się przebudził i wyprostował lekko. — Szczeniaki są już pewnie bezpieczne. Kazałem Lengyl- lowi i Avery'emu dwukrotnie strzelić, jraz po raz, gdyby coś poszło nie tak, ale niczego nie słyszałem. — My też nie słyszeliśmy, Eldredzie — przytaknął usłużnie Depape. — Niczego, kompletnie niczego. Jonas skrzywił się przeraźliwie. — A co niby miałbyś usłyszeć? Przy tym wietrze? Depape przygryzł wargę, zauważył nagle, że coś się dzieje z lewym strzemieniem, i pochylił się głęboko, by je poprawić. — A wy, chłopcy, dopilnowaliście swoich spraw? — spytał stary. — Chodzi mi o dzisiejszy ranek, kiedy załatwialiście Rimera i Thorina. Jest taka możliwość, że ktoś was widział? Reynolds potrząsnął głową, odpowiadając za obu. — Było tak czysto, że nie mogło być czyściej. Jonas skinął głową, jakby ten temat interesował go zaledwie przelotnie. Popatrzył na pola naftowe i zardzewiałe wieże. — Może ludzie mają rację? — powiedział głosem tak cichym, że niemal niesłyszalnym. — Może Dawni Ludzie byli diabłami? — Popatrzył na młodszych towarzyszy. — No, a teraz diabłami jesteśmy my. Prawda, Clay? — Cokolwiek o tym myślisz, Eldredzie — zgodził się Rey- nolds. — Powiedziałem, co myślę. To my jesteśmy diabłami i, na Boga, będziemy zachowywali się jak diabły! Co z Quintem i tymi jego facetami? — Ruchem głowy wskazał porośnięte lasem zbocze, gdzie zastawiono zasadzkę. — Wciąż tam są. Czekają na twoje rozkazy. — Do niczego się nikomu nie przydadzą. — Jonas obrzucił Reynoldsa złym spojrzeniem. — Ten Dearborn to sprytny gość. Żałuję, że nie będę w Hambry jutro i nie wrzucę mu pochodni między nogi. Omal nie załatwiłem go tam, na Bar K. Byłby trupem, gdyby nie Lengyll. Sprytny gość z tego Dearborna, bez dwóch zdań. Mówiąc te słowa, jeszcze bardziej zgarbił się w siodle. Twarz miał coraz posępniejszą; przypominała niebo, na którym gromadzą się powoli burzowe chmury. Depape, który zdążył już poprawić sobie strzemię, rzucił Reynoldsowi nerwowe 595 spojrzenie. Reynolds nie zareagował. Po co się wyrywać? Jeśli stary oszalał (a to mu się już zdarzało), nie mieli sposobu, by w tej chwili wyrwać się z jego strefy rażenia. — Eldredzie, mamy jeszcze sporo do zrobienia. Reynolds wypowiedział te słowa bardzo spokojnie i być może dzięki temu właśnie osiągnęły cel. Jonas wyprostował się. Zdjął kapelusz, powiesił go na łęku siodła, jak na wieszaku, i przeczesał długie włosy palcami. — Ano. Sporo, to dobrze powiedziane. Pojedziecie do Quinta i powiecie mu, że ma posłać po woły i przeciągnąć ostatnie dwie pełne cysterny pod Skałę Wisielców. Powinien zatrzymać przy sobie czterech ludzi, żeby przyłączyli je i dosta- rczyli tam, gdzie czeka na nie Latigo. Reszta niech robi swoje. Reynolds uznał, że może już bezpiecznie zadać pytanie. — Kiedy przyjeżdżają pozostali żołnierze Latiga? — Żołnierze? — prychnął Jonas. — Chcielibyśmy żołnie- rzy, mały. Reszta dzieciaków Latiga powinna pojawić się pod Skałą Wisielców o wschodzie księżyca. Z rozwiniętymi sztan- darami, oczywiście, żeby kojoty i inne pustynne ścierwo wie- działo, z kim ma do czynienia. O dziesiątej powinni być już gotowi odprowadzić zdobycz, choć, jak znam ten rodzaj wojs- ka, pieprzenie wszystkiego, co można spieprzyć, będzie tego dnia regułą. Dobrą nowiną jest to, że właściwie wcale ich nie potrzebujemy. Sytuację mamy w zasadzie opanowaną. Jedźcie do nich, załatwcie, co macie do załatwienia, dopilnujcie spraw i wróćcie do mnie piorunem. — Jonas spojrzał na wzgórza na północnym zachodzie. — Mamy swoje sprawy do załatwie- nia — powiedział z namysłem. — Im wcześniej zaczniemy, tym wcześniej skończymy. Mam ochotę jak najszybciej strząs- nąć pył pieprzonego Mejis z butów i kapelusza. Przestało mi się tu podobać. Nic mi się tu nie podoba. Theresa Maria Dolores O'Shyven miała czterdzieści lat i czworo dzieci. Była tęga, ładna, a jej mąż Peter, vaquero, lubił śmiać się przy każdej okazji. Sprzedawała dywany i ma- 596 kąty na górnym rynku; wiele najładniejszych wyrobów, o naj- delikatniejszym wzorze, zamówionych na Nabrzeże, przeszło przez ręce Theresy O'Shyven i rodzina była całkiem zamożna. Choć jej mąż był zwykłym pastuchem, klan O'Shyvenów stanowił warstwę, którą w innym miejscu i w innym czasie nazwalibyśmy klasą średnią. Dwójka najstarszych dzieci usa- modzielniła się i odeszła, jedno z nich poza granice baronii, trzecie korzystało z uroków życia i na Koniec Roku miało poślubić miłość swego serca. Tylko najmłodsze dziecko podej- rzewało, że z mamą coś jest nie tak, nie miało jednak naj- mniejszego pojęcia, jak bliska jest ona obsesji przekraczającej granice szaleństwa. Już wkrótce, pomyślała Rhea, zachłannie obserwując The- resę w kuli. Już wkrótce zacznie, ale najpierw musi pozbyć się gówniarza. W tygodniu, w którym obchodzono Święto Plonów, szkoła była nieczynna, stoiska otwierano tylko na kilka popołudnio- wych godzin, więc Theresa wysłała swą najmłodszą córeczkę z ciastem. Świąteczny prezent dla sąsiadów, orzekła Rhea, choć oczywiście nie słyszała, co kobieta mówi córce, nakładając jej na główkę wełnianą czapeczkę