... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Nie udało nam się nawet jeszcze skontaktować z innymi miastami, ale to dopiero początek. - Początek czego? Randu potrząsnął głową. - Jeszcze nie wiemy. Liczymy na cud. Doszliśmy do tego samego wniosku, co ty - że kryzys Seldona jest tuż, tuż. Galaktyka pełna jest szczątków Imperium - wskazał rękami na sufit. - Generałowie wiercą się niespokojnie. Nie sądzisz, że pewnego dnia któryś z nich może zdobyć się na odwagę i uderzyć na Fundację? Bayta zastanowiła się chwilę, a potem potrząsnęła głową tak stanowczym ruchem, że kosmyk jej długich włosów znalazł się za uchem. - Nie ma o tym mowy. Każdy z nich wie doskonale, że atak na Fundację jest samobójstwem. Bel Riose przewyższał ich wszystkich odwagą i umiejętnościami i miał do dyspozycji całą flotę Imperium, a mimo to nie wygrał z planem Seldona. Czy jest generał, który o tym nie wie? - No a gdybyśmy ich zachęcili? - Do czego? Do skoczenia w czeluść pieca atomowego? I niby czym mielibyście ich zachęcić? - Hmm, jest taki jeden... nowy. Od roku, a może dwóch, docierają do nas wieści o dziwnym człowieku, którego nazywają Mułem. - Mułem? - zastanowiła się. - Słyszałeś kiedy o nim, Torie? Toran przecząco potrząsnął głową. - No więc co z tym Mułem? - spytała. - Nie wiem nic pewnego. Ale mówią, że odnosi zwycięstwa nawet w sytuacjach, kiedy pozornie nie ma żadnych szans. Te wieści mogą być przesadzone, ale tak czy inaczej byłoby dobrze zawrzeć z nim znajomość. Zdarzają się ludzie o dużych zdolnościach i ambicjach, którzy nie wierzą w Hari Seldona i jego prawa psychohistorii. Moglibyśmy go umocnić w tej niewierze. Być może uderzyłby na Fundację. - I Fundacja by wygrała. - Tak... ale może nie przyszłoby im to łatwo. Mógłby powstać kryzys, z którego moglibyśmy skorzystać i zmusić despotów z Fundacji do zawarcia z nami kompromisu. W najgorszym razie daliby nam na pewien czas spokój i wtedy moglibyśmy obmyślić coś lepszego. - Co o tym sądzisz, Torie? Toran uśmiechnął się niepewnie i zaczął się bawić kosmykiem włosów, spadającym mu na oczy. - To, o czym mówi, niczym nam nie grozi, ale kto to jest ten Muł? Co o nim wiesz, Randu? - Na razie nic. Mógłbyś nam w tym pomóc, Toran. I twoja żona, jeśli się zgodzi. Rozmawialiśmy o tym z twoim ojcem. Przedyskutowaliśmy dokładnie całą sprawę. - W jaki sposób moglibyśmy wam pomóc? Czego od nas oczekujesz? Toran spojrzał na żonę pytającym wzrokiem. - Byliście w podróży poślubnej? - Hmm... tak... jeśli można tak nazwać podróż z Fundacji. - A co powiedziałbyś na propozycję wycieczki na Kalgan? Klimat podzwrotnikowy, plaże, sporty wodne, polowania - idealne miejsce na wczasy. Stąd jest tam około siedmiu tysięcy parseków... nie tak daleko. - A co jest na Kalganie? - Muł! A przynajmniej jego ludzie. Zdobył Kalgan w ubiegłym miesiącu, i to bez bitwy, mimo że władca kalgański odgrażał się, wcześniej przez radio, że raczej rozbije planetę w jonowy pył, niż się podda. - A gdzie jest teraz poprzedni władca? - Nie ma go już - rzekł Randu wzruszając ramionami. - I co ty na to? - A co mamy tam robić? - Tego nie wiem. Ja i Frań jesteśmy już starzy. Poza tym jesteśmy prowincjuszami. Wszyscy Handlarze na Haven są prowincjuszami. Sam to powiedziałeś. Prowadzimy handel na bardzo ograniczoną skalę, nie jesteśmy już takimi obieżyświatami, krążącymi po całej Galaktyce, jak nasi przodkowie. Bądź cicho, Frań! Wy dwoje znacie Galaktykę. Bayta mówi z ładnym akcentem fundacyjnym. Może uda wam się coś znaleźć. Gdyby udało się wam. nawiązać kontakt z... ale nie oczekujemy aż tak wiele. Przemyślcie to. Jeśli chcecie, możecie się spotkać z całą naszą grupą... O nie, nie wcześniej niż w przyszłym tygodniu. Musicie trochę odpocząć. Zapadło milczenie, ale nie trwało długo, bo Frań ryknął: - Kto się jeszcze napije? To znaczy, kto oprócz mnie? Kapitan i Burmistrz Kapitan Hań Pritcher nigdy nie żył w luksusie i nie przywiązywał do tego wagi. Trzymał się zasady, żeby unikać samoanalizy i wszelkich postaci filozofii i metafizyki, które nie były bezpośrednio związane z jego pracą. To pomagało. Jego praca polegała głównie na tym, co Departament Wojny nazywał "wywiadem", bywalcy salonów "zbieraniem tajnych informacji", a reszta "szpiegostwem". Niestety, bez względu na nazwę, było to - podłe zajęcie wymagające nieustannej czujności, by nie popaść w rutynę i podejrzliwość w stosunku do każdego, aczkolwiek oglądając telewizję i słuchając kwiecistych komentarzy, mógłby ktoś dojść do przekonania, że jest to ciekawe zajęcie. Społeczeństwo godzi się na tę instytucję, gdyż wymaga tego "interes państwa", ale ponieważ filozoficzne spojrzenie na te sprawy doprowadzało zawsze kapitana Pritchera do wniosku, że łatwiej jest uspokoić społeczeństwo niż własne sumienie, dał spokój filozofowaniu. Jednak teraz, w luksusowym przedpokoju burmistrza, nie mógł powstrzymać się od refleksji nad swym życiem. Inni stale awansowali, choć, jak przyznawano, byli mniej zdolni od niego. Na niego wciąż sypały się upomnienia, niemal bez przerwy musiał wysłuchiwać różnych zarzutów pod swoim adresem. Mimo to, trwał uparcie przy swoim, wierząc niezłomnie, że niesubordynacja w imię świętych "interesów państwa" zostanie przecież kiedyś właściwie oceniona i doceniona. I oto znajdował się teraz w poczekalni przed gabinetem burmistrza, pilnowany przez pięciu żołnierzy i prawdopodobnie czekał go sąd wojenny. Ciężkie, marmurowe drzwi rozsunęły się cicho, ukazując czerwony plastikowy dywan i wybite atłasem ściany, w których znajdowały się inne drzwi, również marmurowe, lecz inkrustowane metalem. Wyszli z nich dwaj urzędnicy odziani w stroje o prostych liniach, jakie noszono przed trzystu laty i oznajmili: - Audiencja dla kapitana Hana Pritchera z wywiadu. Kiedy Pritcher podszedł do nich, cofnęli się o krok z ceremonialnym ukłonem. Jego eskorta zatrzymała się przy pierwszych drzwiach i do środka wszedł sam. Po drugiej stronie drzwi, w ogromnym, urządzonym z zaskakującą prostotą pokoju, za ogromnym, zaskakująco kanciastym biurkiem, siedział niepozorny mężczyzna, który prawie ginął w tym otoczeniu. Burmistrz Indbur, trzeci z kolei o tym nazwisku, był wnukiem pierwszego Indbura, człowieka bezwzględnego i zdolnego, który pierwszą z owych cech zademonstrował w całej okazałości przechwytując w szczególny sposób władzę, drugą natomiast wykazał się kładąc zręcznie kres groteskowym pozostałościom wolnych wyborów i jeszcze zręczniej sprawując względnie spokojne rządy. Burmistrz Indbur był synem drugiego Indbura, pierwszego burmistrza w historii Fundacji, który uzyskał ten urząd z racji swego urodzenia, i który tylko w połowie przypominał ojca, bo był tylko bezwzględny