... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Prawdopodobnie Kozeta spodziewała się od niego jakiegoś wyjaśnienia. Wysłuchał jej w ponurym milczeniu. Wrócił na ulicę Człowieka Zbrojnego; był tak pogrążony w myślach, że pomylił drzwi i, zamiast do siebie, wszedł do sąsiedniego domu. Dopiero na drugim piętrze spostrzegł swoją pomyłkę i zszedł na dół. Dręczyły go przeróżne domysły. Najwidoczniej Mariusz miał wątpliwości co do pochodzenia owych sześciuset tysięcy franków, bał się jakiegoś ciemnego źródła, kto wie, może odgadł nawet, że pochodzą od Jana Valjean. Wahał się więc korzystać z tych podejrzanych pieniędzy i, brzydząc się nimi, wolał żyć z Kozetą w ubóstwie niż używać nieczystego majątku. Ponadto Jan Valjean zaczynał pojmować, że Mariusz pragnie się go pozbyć. Nazajutrz wchodząc do pokoiku na parterze doznał wstrząsu. Fotele znikły. Nie było nawet krzesła. - A to co? - zawołała Kozeta wchodząc - nie ma foteli? Gdzie się podziały fotele? - Nie ma ich - odpowiedział Jan Valjean. - No, tego już za wiele! Jan Valjean wyjąkał: - To ja powiedziałem Baskijczykowi, żeby je zabrał. - Dlaczego? - Zostanę dziś tylko parę minut. - To jeszcze nie powód, żeby rozmawiać stojąc. - Zdaje się, że Baskijczyk potrzebował tych foteli do salonu. - Po co? - Zapewne macie dziś gości. - Nie mamy nikogo. Jan Valjean nie mógł już wykrztusić ani słowa. Kozeta wzruszyła ramionami. - Kazać zabierać fotele? Już raz kazał pan zgasić ogień na kominku. Co za dziwactwa! - Żegnam - szepnął Jan Valjean. Nie powiedział: „Żegnam cię, Kozeto”, ale nie miał siły powiedzieć: „Żegnam panią”. Wyszedł zdruzgotany. Tym razem zrozumiał. Następnego dnia nie przyszedł. Kozeta spostrzegła to dopiero wieczorem. - O - rzekła - pan Jan nie przyszedł dzisiaj. Serce ścisnęło się jej trochę, ale zaledwie to spostrzegła, bo w tej samej chwili Mariusz pocałował ją. Następnego dnia Jan Valjean nie przyszedł również. Kozeta nie zwróciła na to uwagi, spędziła wieczór jak zwykle, spała dobrze i pomyślała o nim dopiero po przebudzeniu. Była tak szczęśliwa! Natychmiast wysłała Nikoletę do pana Jana z zapytaniem, czy nie jest chory i czemu wczoraj nie przyszedł. Nikoleta przyniosła odpowiedź pana Jana. Jest zdrów, ale bardzo zajęty. Wkrótce przyjdzie. Jak tylko będzie mógł. Zresztą niebawem wyjeżdża na jakiś czas. Pani pamięta chyba, że miał zwyczaj wyjeżdżać czasami. Prosił, żeby się o niego nie kłopotać i nie zaprzątać sobie głowy jego osobą. Nikoleta, przyszedłszy do pana Jana, powtórzyła mu dosłownie polecenie swojej pani. Pani przysyłają, żeby się dowiedzieć, „czemu pan Jan nie był wczoraj”. - Nie byłem już dwa dni - poprawił łagodnie Jan Valjean. Ale Nikoleta nie zrozumiała tej uwagi i nie powtórzyła jej Kozecie. IV Przyciąganie i gaśnięcie W ostatnich miesiącach wiosny i w pierwszych miesiącach lata 1833 roku nieliczni przechodnie dzielnicy Bagno oraz sklepikarze i ludzie bezczynnie wystający przed bramami widywali starca w schludnym, czarnym ubraniu, który codziennie o tej samej porze, o zmierzchu, wychodził z ulicy Człowieka Zbrojnego od strony ulicy Św. Krzyża, przechodził koło ulicy Białych Płaszczy, mijał Ogrodową-Św. Katarzyny i, doszedłszy do ulicy Écharpe, skręcał w lewo i wchodził w ulicę Św. Ludwika. Tutaj zwalniał kroku, szedł z głową wysuniętą do przodu nie widząc nic, nie słysząc nic, z okiem utkwionym nieruchomo w jeden punkt, zawsze ten sam, który widać był dla niego jasną gwiazdą, naprawdę zaś był rogiem ulicy Panien Kalwaryjskich. Im bliżej był tego rogu, tym bardziej błyszczały mu oczy; jakaś radość rozświetlała mu źrenice wewnętrzną zorzą; wydawał się urzeczony i wzruszony, wargi jego poruszały się lekko, jakby mówił do kogoś niewidzialnego, uśmiechał się blado i posuwał się, jak mógł, najwolniej. Rzekłbyś, że pragnie dojść, a równocześnie lęka się chwili, kiedy stanie na miejscu. Kiedy już tylko kilka domów dzieliło go od tej ulicy, która go tak przyciągała, zaczynał iść tak wolno, że chwilami można było pomyśleć, iż wcale nie posuwa się naprzód. Drżąca głowa i nieruchoma źrenica przypominały igłę magnesową szukającą bieguna. Jakkolwiek starał się iść jak najdłużej, musiał w końcu dotrzeć do celu; dochodził do ulicy Panien Kalwaryjskich; wówczas stawał drżąc cały, z chmurną lękliwością wysuwał głowę zza węgła ostatniego domu i patrzył w tę ulicę, a w jego tragicznym spojrzeniu było coś jak olśnienie nieziszczalnym szczęściem, jak odblask utraconego raju. Potem wielka łza, która powoli wzbierała mu pod powieką, staczała się po policzku, a czasem zatrzymywała się w kąciku ust. Starzec czuł jej gorzki smak. Stał przez kilka minut jak skamieniały, potem wracał tą samą drogą i tym samym krokiem, a w miarę jak się oddalał, wzrok jego przygasał. Po jakimś czasie starzec przestał dochodzić do rogu ulicy Panien Kalwaryjskich; zatrzymywał się w połowie drogi, na ulicy Św. Ludwika, raz trochę dalej, raz trochę bliżej. Pewnego dnia przystanął na ulicy Ogrodowej-Św. Katarzyny i z daleka patrzył na ulicę Panien Kalwaryjskich. Potem milcząco pokręcił głową, jakby czegoś sobie odmawiał, i zawrócił. Niebawem nie posuwał się już nawet do ulicy Św