... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Chociaż wątroba została zasadniczo zniszczona przez pocisk, Jack odkrył coś niezwykłego, coś, co mogłoby zostać przeoczone przy bardziej pobieżnych, niedbałych oględzinach. Zauważył drobne ślady po szyciu chirurgicznym na żyle głównej i na poszarpanej krawędzi urwanej tętnicy dochodzącej do wątroby. Blizny pooperacyjne w tym miejscu nie należały do często spotykanych. Ta tętnica dostarczała czystą krew do wątroby, natomiast żyła wątrobowa była największą z żył w jamie brzusznej. Nie znalazł natomiast żadnych śladów szwów na żyle wrotnej, ponieważ prawie cała została usunięta. - Chet, podejdź tu! - zawołał Jack. Chet McGovern dzielił z Jackiem pokój w zakładzie. Teraz intensywnie pracował przy sąsiednim stole. Chet odłożył skalpel i podszedł. Vinnie przesunął się na szczyt stołu, ustępując miejsca drugiemu patologowi. - Co masz? Coś interesującego? - Chet spojrzał w otwór w ciele. - Bez wątpienia. Znalazłem całą garść śrutu, ale odkryłem też szwy na naczyniach krwionośnych. - Gdzie? - Chet pochylił się, ale nie potrafił odnaleźć żadnych anatomicznych punktów orientacyjnych. - Tutaj - Jack wskazał końcem uchwytu skalpela. - Tak, widzę je - w tonie Cheta dawał się słyszeć podziw. - Ładnie zacerowane. Niewiele śródbłonka. To może oznaczać, że są świeże. - Tak też sobie pomyślałem - powiedział Jack. - Prawdopodobnie miesiąc lub dwa. Pół roku to absolutnie górna granica. - I co to twoim zdaniem oznacza? - Moim zdaniem szansę na identyfikacje wzrosły o tysiąc procent - stwierdził Jack. Wyprostował się i przeciągnął z zadowoleniem. - Wiemy, że ofiara przeszła operację jamy brzusznej - wyciągał wnioski Chet. - Ale mnóstwo ludzi ma operacje brzucha. - Lecz nie takiego rodzaju jak u naszego faceta. Założę się, że z tymi szwami na tętnicy wątrobowej i żyle wątrobowej kwalifikuje się do elitarnej grupy. Według mnie całkiem niedawno miał przeszczepioną wątrobę. ROZDZIAŁ 8 5 marca 1997 roku godzina 10.00 Nowy Jork Raymond Lyons podciągnął mankiet koszuli spięty elegancką spinką i spojrzał na swojego cienkiego jak opłatek piageta. Była dokładnie dziesiąta. Odczuwał zadowolenie. Lubił być punktualny, szczególnie jeśli chodziło o spotkania w interesach, ale nie znosił przychodzenia przed czasem. Wcześniejsze przyjście mogło zostać odczytane jak oznaka desperacji, a Raymond uznawał wyłącznie negocjacje z pozycji siły. Przez ostatnie kilka minut stał na narożniku Park Avenue i Siedemdziesiątej Ósmej Ulicy, czekając na umówioną godzinę. Teraz, gdy nadeszła, poprawił krawat, kapelusz typu fedora i ruszył w stronę budynku przy Park Avenue numer 972. - Szukam biura doktora Andersona - wyjaśnił zażywnemu jegomościowi, który otworzył ciężkie frontowe drzwi z żelazną, misternie kutą kratownicą i grubą szybą. - Gabinet pana doktora ma osobne wejście - odparł mężczyzna. Wyszedł na chodnik i wskazał drogę. Raymond dotknął palcami ronda kapelusza, dziękując za informacje, i ruszył w stronę prywatnego wejścia doktora Andersona. Napis na mosiężnej tabliczce zalecał: PROSZĘ DZWONIĆ I WEJŚĆ PO SYGNALE. Raymond zastosował się do polecenia. Natychmiast gdy drzwi zamknęły się za nim, Raymond poczuł dojmujące uczucie zadowolenia. Wystrój wnętrza i zapach unoszący się w powietrzu przywoływały na myśl pieniądze. Z przepychem wyposażono pomieszczenie w antyki i grube, orientalne dywany. Na ścianach wisiały obrazy dziewiętnastowiecznych malarzy. Zbliżył się do inkrustowanego francuskiego biurka. Elegancko ubrana, dostojnie wyglądająca recepcjonistka spojrzała na niego znad okularów do czytania. Na biurku, przodem do Raymonda, stała wizytówka: Mrs. ARTHUR P. AUCHINCLOSS. Raymond przedstawił się i z rozmysłem podkreślił fakt, że także jest lekarzem. Doskonale się orientował, że recepcjonistki lekarzy stają się nieznośnie impertynenckie, wiedząc, że nie mają do czynienia z kimś z branży. - Pan doktor oczekuje pana - powiedziała i zaraz niezwykle uprzejmie poprosiła Raymonda, aby chwilkę jeszcze poczekał w poczekalni. - To pięknie urządzone pomieszczenie - pochwalił Raymond. - Rzeczywiście - powiedziała pani Auchincloss. - Czy to duży gabinet? - zapytał. - Tak, oczywiście - odparła kobieta. - Doktor Anderson jest bardzo zapracowanym człowiekiem. Mamy cztery w pełni wyposażone gabinety lekarskie i własny aparat do zdjęć rentgenowskich. Raymond uśmiechnął się. Łatwo się domyśli jakich nadużyć Anderson musiał dokonywać w najlepszych latach "opłat lekarskich" za tak zwane diagnozy specjalistyczne. Z punktu widzenia Raymonda doktor Anderson stanowił doskonałą zdobycz jako partner w ich przedsięwzięciu. Chociaż Anderson ciągle miał pewną, niewielką liczbę dostatecznie zamożnych pacjentów gotowych płacić gotówką i mógł wykorzystać stare dobre koneksje, to jednak musiał być poważnie przyciśnięty narastającymi kłopotami związanymi z utrzymaniem praktyki