... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Czasami, w złe dni, docierała jedynie do swego samochodu. Dzwoniła wtedy do Daisy z telefonu komórkowego. Daisy zjawiała się w przeciągu pół godziny. Mniej więcej tyle samo czasu zajmował Grecie powrót do domu. – Wybacz – wyszeptała do telefonu jednego z owych poranków. Była zbyt zmęczona, by mówić normalnie. – Wracaj do domu i kładź się – odparła Daisy. – Czy mogę przyjechać i patrzeć, jak śpisz? Greta dowlokła się do domu i opadła na kanapę w living roomie. Spanie w obecności Daisy stanowiło jedną z największych przyjemności. Greta czuła, że nie traci czasu, lecz wykorzystuje go w pełni. Tony był w szpitalu, Josh na UCLA, gdzie powrócił, by dokończyć studia magisterskie. A Elizabeth pojechała na jakieś spotkanie w interesach. Gdy Daisy otworzyła drzwi frontowe, Greta podniosła się z kanapy. Daisy podeszła do niej, otoczyła ją ramionami i ucałowała. Greta, jak za każdym razem, odczuła miłą odmianę, jakby ktoś otworzył okno. – A teraz odpoczywaj – powiedziała Daisy. – Jestem przy tobie. – Jej głos brzmiał łagodnie i pieszczotliwie. Greta położyła się znowu, zastanawiając się, jak to możliwe, by jednocześnie odczuwać taki spokój i takie podniecenie. – To bardzo zagmatwane – powiedziała Greta. – Zagadkowe – dodała Daisy. Usiadła na kanapie i położyła nogi Grety na swoich kolanach. – Tak się poznałyśmy – dodała. – Romantyczne, prawda? – powiedziała Greta z przekąsem. Daisy zapaliła papierosa. – O cholera – powiedziała. Pochyliła się do przodu, odsłaniając dwa plastry nikotynowe przylepione na plecach tuż powyżej talii, po czym zgniotła papierosa o podeszwę buta. – Przepraszam. – Przygryzła wargę. – Jesteś taka cierpliwa, Greto. Greta się roześmiała. – Bo cierpię. – Bo masz do mnie cierpliwość. – Tak, cierpliwie cierpię. Greta przyglądała się, jak Daisy wstaje, a potem klęka obok kanapy i przytyka twarz do jej twarzy. Daisy pocałowała ją i Greta zamknęła oczy. Poczuła, że Daisy gładzi ją po włosach, mamrocząc jakieś czułe słówka. Dlaczego? zastanawiała się Greta. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Daisy w ogóle się nią interesuje. Może to coś jak z Freuda? Daisy potrzebuje kogoś, kto by jej matkował. Ale to przecież właśnie Daisy zachowuje się jak matka. A poza tym Greta nie jest od niej wystarczająco starsza, aby być jej matką. Daisy oczywiście skłamała, podając swój wiek, tak jak wszyscy ludzie związani z filmem. Twierdziła, że ma trzydzieści pięć lat. Ale potem, wydusiwszy z Grety solenną przysięgę dochowania tajemnicy, wyznała wstydliwą prawdę – ma czterdziestkę. A Greta miała lat pięćdziesiąt trzy. Być może nadawałaby się na młodszą siostrę matki Daisy, ale na pewno nie na matkę. Może Daisy miała skłonność do ciotek. – Jaki jest żeński odpowiednik bycia „ojcowskim”? – spytała Greta. Ale nie doczekawszy się odpowiedzi, usnęła z twarzą przy twarzy Daisy. Utrudniona przez korki jazda do studia wlokła się nieznośnie i chociaż szare niebo nie było wystarczająco ciemne, by nazwać je posępnym, działało przygnębiająco. Elizabeth zastanawiała się, co ją czeka na miejscu. Od nocy w Shutters nie widywała się z Volfmannem. Ale dużo o nim myślała. Jego twarz jawiła się tuż przy jej twarzy, jego gorące wargi szeptały żarliwie tuż przy jej ustach. A teraz tkwiła w korku, odczuwając mdłości. Wreszcie dotarła do studia. Uśmiechnęła się, on odpowiedział uśmiechem. Usiadła, on także. – Myślałam, że Daisy także przyjedzie – powiedziała. Nie stać jej było na lepszą odzywkę. – Spóźni się. Jej przyjaciółka choruje. Moja matka choruje, pomyślała Elizabeth. Mam chorą matkę i chorą babkę. Volfmann wziął ją pod brodę i rzekł: – Rozchmurz się, dziecino. Elizabeth przyjęła od niego butelkę lodowato zimnej wody. Zdała sobie sprawę, że jest straszliwie spragniona, i wypiła niemal całą zawartość, pozwalając, by z ust wyciekła cienka smużka wody. Volfmann sięgnął po jednorazową chusteczkę i osuszył jej twarz. – No – powiedział. – Piszę, ślinię się... Co tylko pan zechce – mówiła zakłopotana, nie mogąc oderwać wzroku od dłoni trzymającej chusteczkę. Po raz kolejny spostrzegła, jak pięknie utrzymane są paznokcie Volfmanna. Jego dłonie ładnie pachniały, czystością i mydłem. – Elizabeth? – powiedział. Spojrzała mu w oczy. Jego twarz boksera wyrażała powagę. – Tak? – Elizabeth... Odsunął się od niej, wsunął ręce do kieszeni, a potem wyjął dłoń trzymającą chusteczkę, rzucił okiem na zmiętą ligninę, jakby nigdy w życiu czegoś takiego nie oglądał, wrzucił ją do kosza na śmieci i obrócił się, by spojrzeć na Elizabeth. – Ile masz lat? – Dwadzieścia dziewięć – odparła. Jego twarz podobała jej się bardziej niż kiedykolwiek. Była gładko wygolona i zaróżowiona, co nadawało jej niemal młodzieńczy wygląd i łagodziło charakterystyczny dla niej wyraz psiego pyska. Volfmann sprawiał wrażenie bardzo czymś przejętego, jakby za chwilę miał coś zrobić. Elizabeth patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma. – Czy to ma jakieś znaczenie? – spytała. I odwróciła wzrok, zawstydzona i zakłopotana. Jej wiek nie ma znaczenia. Jasne, że nie