... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Będzie pojętnym uczniem szatana Kuca, wsadzi jego kompanowi to ostrze w gardło aż po rękojeść, niech się nim, bydlę, udławi. Podniósł rękę do ciosu, ale w co mógł trafić, skoro tamten pod nim zaczął się nagle wyginać w przerażającym ataku, walić głową i piętami o podłogę, rzęzić i pluć pianą naokoło. Jezu Chryste – diabeł, diabeł wcielony! Casanova przytulił się do ściany i nie wy- puszczając sztyletu z prawej dłoni, ani płaszcza z lewej, ominął szalejące na podłodze ciało i rzucił się do drzwi. Biegł, a potem szedł przed siebie coraz mniej przytomny, nie czując już chłodu ani bólu, kiedy dogoniły go chłopskie sanie. – Warszawa – krzyknął, , wyciągając dukata w rozcapierzonych palcach – Warszawa! ! Miał jeszcze tyle siły, żeby zrobić dumnie kilka kroków, ale zwalił się na worek z sianem rzucony na dno sań już bez czucia w rękach i nogach, o mało sobie nie wybijając zębów. Na- 188 ciągnął na siebie płaszcz Branickiego i wytężył wszystkie siły, żeby nie zemdleć. Catai, co jej powie? Kto powie, co ma to wspólnego z Catai? Jej piersi warte każdej ceny. Lewa, z małym pieprzykiem, jakby mniejsza od drugiej. Lili, słodkie dziewczątko, nie opuści jej więcej, niech mu tylko teraz przytrzyma głowę, bo szyja nie chce jej dalej nosić, niech podeprze paluszka- mi powieki, bo opadają w ciemną otchłań. . . Otrzeźwił go kaszel rozsadzający gardło i płuca. Żyje. Będzie żył. Chwila po chwili dochodził do siebie. Z każdym cmoknięciem furmana, parsknięciem konia i jękiem płóz szorujących po błotnistym śniegu, był coraz przytomniejszy i coraz pewniejszy tego, że ocaleje, że nic złego już mu się stać nie może. Prawie dojeżdżali do miasta kiedy posłyszał głośny tętent. Nie przestraszył się nawet, ani nie sięgnął po sztylet, hałas dochodził przecież nie z tyłu, a z naprzeciwka. Dopiero kiedy jeździec nie zwracając na nich uwagi, przemknął obok na spienionym siwku, w łysym szaleń- cu wymachującym wściekle szablą rozpoznał najbliższego kompana Branickiego. Teraz był już tylko pewien, że niczego być pewien nie powinien. 189 FINALE Życie to po prostu sztuka rezygnacji. To zdanie nie opuszczało go od kilku godzin. Skąd je wziął? Diabli wiedzą. Od Woltera? Chyba nie. Jaka rezygnacja przy tamtego niezmierzonym apetycie na wszystko? Ale z drugiej strony – facecja bardzo w stylu naszego filozofa, jeszcze jeden okaz w jego kolekcji komunałów. Więc może Wolter. A może i nie. Mało to takich bezpańskich mądrości hula po ludzkich głowach. Więc dobrze – spróbuje i rezygnacji. . Nie poruszył się więc wcale, kiedy – który to już raz – usłyszał kroki na korytarzu. Nie drgnął na chrobot klucza w zamku i jęk cofającej się zasuwy. Niczego ciekawego nie mógł się spodziewać. Pewnie to ten sam drab w habicie, który nie chciał go wtedy wpuścić do klaszto- ru i ustąpił dopiero, powalony na podłogę i spryskany krwią ze skaleczonej ręki. Skrada się teraz może, żeby się zemścić, słudzy Boży nie są przecież wolni od ziemskich pokus, a żyla- stych łapsk mógłby mu pozazdrościć niejeden zawodowy dusiciel. Wszystko jedno. On, Ca- sanova, nie będzie się bronił. Już nie potrafi, nie chce, nie może. Jak długo można móc? Cze- kać, nasłuchiwać kroków za drzwiami, rzucać się z nadzieją na każdego wchodzącego durnia, błaznować przed nim z zaciśniętym gardłem, wreszcie wysłuchiwać piętrowych obietnic i znowu czekać, jak jakiś zwierz, zatrzaśnięty bezterminowo w klatce. Ile to już tak trwa, nie dni, Jezu! – tygodni? ? Trzy, cztery? Tracił powoli rachubę czasu, bo i po cóż ona, skoro i nadziei coraz mniej. Ale nagła cisza pod drzwiami zaskoczyła go teraz. Zdawało mu się? Słyszał to wszystko kiedy indziej, pięć, dziesięć razy dziennie, a teraz tylko wyśnił? Ale nie – chrobot powtórzył się, a nawet spotę- gował o jakieś pokasływania, szepty, czy wręcz nie o chichoty. O, to nie mógł być żaden z wielmoży, zlatujących się tu w pierwszych dniach jak muchy do gnijącego gnata, huczących podniesionymi głosami w korytarzach, brzęczących orderami i bzyczących wstrzymywanym śmiechem, gdy po raz setny opowiadał jak Branicki z jękiem wali się w błoto. Pewnie to jeden z tych mrukliwych skrybów, znoszących mu tu stosy książek i manu- skryptów. A niech szlag trafi tę ich bezczelną gorliwość! Nie napisze ani słowa więcej. Miał, owszem, dobrą wolę, ale już nie ma. Skończyło się, szlus. Co napisał, to napisał. Swoją obiet- nicę spełnił, teraz niech Ciołek jemu coś obieca. Co najmniej parę koni pod wierzch, pełny trzos i eskortę do granicy, żeby mu któryś z tych, koczujących wokół klasztoru mścicieli Bra- nickiego, nie zechciał zepsuć podróży. A nie, to nie. Niech mu piszą historię tego nieszczę- snego kraju mrukliwe dworskie beztalencia. Choćby ten, który teraz za drzwiami przebiera nogami z niecierpliwości, żeby mu rzucić na stół kolejne relacje o jakiejś ich narodowej klę- sce, albo o zaprzepaszczonym tryumfie. Jezu, co to za ludzie! Co to za naród! Stulecie za stuleciem idą do zagłady, połykani przez sąsiadów i własną pychę. A jakby byli ślepi i głusi. Bóg z nimi! On w każdym razie nie będzie się już zajmował czyimiś nieszczęściami, wystar- czą mu własne. I nie będzie im otwierał oczu tylko zamknie swoje, a słyszeć zacznie – jak oni – to jedynie, , co zechce