... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jej oddech zamieniał się w obłoki pary. Co to miało znaczyć? Co to wszystko miało znaczyć? Czy ktoś ulepił go, żeby się z niej naigrawać? Albo zrobił to, żeby przestraszyć jej ojca? Może było to po prostu jedno z tych dziwnych nadprzyrodzonych zjawisk — jak pojawiające się w lustrach twarze, rojące się od much puste pokoje i łkające w nocy głosy. Może nie miało żadnego racjonalnego wytłumaczenia? Tak czy owak Elizabeth nie potrafiła opanować przerażenia. Czuła, że udzielone jej zostało ostrzeżenie. Kto oprócz niej, Laury, mamy i ojca wiedział o śnieżnym aniele? Nikt. Zupełnie nikt. Ale ojciec był sparaliżowany, mama wciąż przebywała w klinice, nieobecna na ogół duchem, a Laura była trzy tysiące mil stąd, w Kalifornii. Jeszcze bardziej niepokojące od tego, kto ulepił bałwana, było to, jak udało mu się to zrobić. Skąd wziął się cały ten śnieg w bezśnieżną noc? Jak to się stało, że w środku czerwca lód skuł wodę w basenie, a w upalne letnie popołudnie zamarzł na śmierć wielebny Dick Bracewaite? „Zrobiła to zima" — powiedziała jej Peggy w sypialni ojca. Ale co to mogło oznaczać? W Sherman nie było przecież jeszcze zimy; żadnego śladu zimy, przynajmniej na razie. Elizabeth obeszła dookoła śnieżnego anioła. Czuła emanujący z niego chłód. Nie różnił się prawie rticzym od bałwana, którego ulepiła przed wielu laty z Laurą. Wlepiał w nią kpiące spojrzenie swych wypalonych skośnych oczu. Stanęła nieruchomo i rozejrzała się po ogrodzie. Chłodny podmuch wiatru niósł po trawniku szeleszczące suche liście. Księżyc zasłoniły kolejne chmury i zrobiło się ciemniej. Tylko śnieżny anioł pozostał lśniący i jasny. Elizabeth miała ochotę wziąć łopatę i rozbić bałwana w puch. Ale potem pomyślała: nie, lepiej wyciągnę panią Patrick z łóżka i poproszę ją, żeby tu przyszła i zobaczyła to na własne oczy. Będę miała przynajmniej świadka i przekonam się, czy do reszty nie zwariowałam. 156 Ruszyła szybko z powrotem do domu, zamknęła kuchenne drzwi i wyjrzała przez okno, żeby upewnić się, czy bałwan wciąż tam stoi. A potem pobiegła na górę zajrzeć do ojca. Leżał w ciemności z otwartymi oczyma. Nie była w stanie stwierdzić, czy śpi, czy czuwa. Lekarz powiedział, że potrafi w bardzo ograniczonym stopniu kontrolować mięśnie twarzy i nawet pogrążony w głębokim śnie może mieć otwarte powieki. — Ojcze? — zapytała, pochylając się nad nim. — Wszystko w porządku, ojcze? Nie było żadnej odpowiedzi. Nie poruszył nawet gałkami oczu. Ale wciąż oddychał i kiedy dotknęła jego dłoni, wciąż była ciepła. W pokoju unosiła się woń ciepłego moczu, ale nie miała teraz czasu zmieniać mu pościeli. Stąpając na palcach wyszła na korytarz i tak cicho, jak tylko mogła, zamknęła za sobą drzwi. Stała przez chwilę z poczuciem winy i nasłuchiwała, a potem pomodliła się w duchu o to, żeby Bóg dał ojcu jakiś sposób wypowiedzenia się albo zabrał go do siebie. Zawsze był taki wymowny; życie musiało być dla niego teraz nie do zniesienia. Było chyba nawet gorsze od więzienia. W celi mógłby przynajmniej rozmawiać, pisać i rysować. Wyszła z domu frontowymi drzwiami, przecięła alejkę, przeszła kilkadziesiąt jardów ulicą i skręciła w wysypany żwirem trakt, który prowadził do domu pani Patrick. Nie było tu żadnych latarni, paliła się tylko jedna lampa przy Green Pond Farm i Elizabeth widziała drogę jedynie dzięki rosnącym po jej obu stronach wysokim brzozom, białym i cienkim jak krzyk. Pod jej nogami zgrzytał żwir. W zaroślach przemykały niewidoczne zwierzęta i poruszały się przez sen ptaki. W trzech czwartych drogi do domu pani Patrick odniosła wrażenie, że słyszy jakiś inny dźwięk — przypominało to śpiew. Zatrzymała się i przez chwilę nasłuchiwała, ale dobiegał ją tylko szum wiatru w gałęziach i szelest zeschłych liści. Odwróciła się i spojrzała w stronę własnego domu. Wydawał się stąd bardzo duży i zaniedbany, tak jakby nikt w nim nie mieszkał. Przypomniała sobie album z wszystkimi tymi fotografiami niby-Peggy i przez mrożący krew w żyłach ułamek sekundy miała wrażenie, że widzi ją stojącą przed domem, ale potem zdała sobie sprawę, że to tylko biała plama drzwi garażu, której rosnące obok bez-listne krzaki nadawały nieregularny, zmienny kształt. Minęła bramę i chlew i szła dalej. Patrickowie nie hodowali już świń, ale w obejściu wciąż unosił się ich zapach. Weszła po stopniach na werandę i nacisnęła dzwonek. 157 Czekając wsłuchiwała się w odgłosy nocy. Słyszała skrzypienie gałęzi i stukot kół jadącego gdzieś w oddali pociągu. A potem z całą pewnością czyjś śpiew, bardzo wysoki i czysty. Z początku myślała, że to telewizor u Patricków, ale głos miał w sobie taką czystość, że nie przypominał wcale telewizyjnej fonii, a poza tym śpiewający przeciągał w nieskończoność poszczególne słowa i robił między nimi długie przerwy, jakby śpiewał idąc i czasami zapominał, co dalej. Prawie zaczynała już rozumieć jego pieśń, ale w tej samej chwili otworzyły się ze skrzypieniem drzwi. W progu stał Dań Patrick, młodszy brat pani Patrick, który prowadził ostatnio farmę razem ze swoją żoną Bridget. Jego ogniście rude włosy przyprószyła teraz siwizna, ale był tak samo rumiany i przysadzisty jak reszta rodziny i wyglądał jak przebrana za mężczyznę pani Patrick. — To ty, Lizzie Buchanan? — Dobry wieczór, panie Patrick, tak, to ja. — Ledwo cię poznałem, Lizzie. Wspaniale wyglądasz. — Dziękuję, panie Patrick. Czy pani Patrick poszła już spać? — Nie, nie poszła, bo w ogóle nie ma jej w domu. Mniej więcej przed godziną Seamus miał jeden ze swoich ataków, najgorszy z dotychczasowych. Przyszedł doktor i zabrali go do New Milford, żeby mieć go na oku. — Och, tak mi przykro. Chyba nic mu nie będzie? Dań Patrick wzruszył ramionami. — Wszyscy się o to modlimy, Lizzie. — Wiem, że strasznie się narzucam, panie Patrick — powiedziała po chwili wahania Elizabeth — ale czy mógłby pan poświęcić mi pięć minut i rzucić na coś okiem? — No nie wiem... powinienem czekać przy telefonie. — To nie potrwa nawet pięciu minut, obiecuję. Chodzi o coś w ogrodzie, na tyłach domu. To jest jakby fenomen natury i potrzebuję świadka. — Co takiego? — Fenomen natury. Coś naprawdę dziwnego. Kłopot polega na tym, że ta rzecz może szybko zniknąć i nie wydaje mi się, żeby mi potem uwierzono, jeśli nie zobaczy jej ktoś inny. — Przykro mi, Lizzie. Nie sądzę, żebym mógł... Jeśli zadzwoni moja siostra..