... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

– No, teraz właźcie mi na plecy, – powiedział przewodnik, – dalej jest woda. – Nie chciałem się zgodzić. – Nie możecie przemoczeni iść na tamtą stronę, – nalegał chochoł. Musiałem więc odbyć podróż na plecach człowieka, lecz mimo to miałem pełno wody w butach. W jakieś piętnaście minut później suszyliśmy się w żydowskiej chałupie, już w austrjackiej części Brodów. Zapewniano mnie tam, że przewodnik umyślnie zaprowadził mnie w głęboką wodę, żeby dostać więcej pieniędzy Zkolei chochoł z głębi serca ostrzegał mnie na pożegnanie przed Żydami, lubiącymi potrójnie zdzierać. Istotnie, moje zapasy pieniężne topniały szybko. Trzeba było przejechać jeszcze osiem kilometrów szosą do stacji. Na przestrzeni paru kilometrów, wzdłuż samej granicy, droga, rozmyta przez deszcze, była trudna i niebezpieczna. Stary Żyd-robotnik wiózł mnie dwukołowym wózkiem. – Jeszcze kiedy głową przypłacę tę robotę – mruczał. – Dlaczego? – Żołnierze nawołują, a jeżeli się nie odpowiada, to strzelają. To ich właśnie ogieniek widać. Jeszcze dziś na szczęście noc jest dobra. – Noc istotnie była dobra: nieprzejrzana, zła jesienna mgła, nieustanny deszcz prosto w twarz, głęboki chlupot błota pod kopytami konia. Jechaliśmy, wózek kołysał się, stary ochrypłym półszeptem przynaglał konia, koła grzęzły, lekki wózek coraz 95 bardziej pochylał się i nagle – przewrócił. Błoto było październikowe, t. j. głębokie i zimne. Na płask zagłębiłem się w nie do połowy i na dodatek zgubiłem binokle. Ale najstraszniejsze było to, że natychmiast po naszym upadku, gdzieś blisko, obok nas, rozległ się przeszywający krzyk, jęk rozpaczy, błaganie o pomoc, mistyczne wołanie do niebios i nie sposób było zorjentować się w tej czarnej, mokrej nocy, do kogo należy ten tajemniczy głos, tak bardzo wyrazisty – a jednak nieludzki. – On nas zgubi, mówię wam, – bełkotał stary z rozpaczą, – on nas zgubi... – Ale co to takiego? – spytałem, wstrzymując oddech. – To kogut, niech będzie przeklęty, kogut, dała mi go gospodyni do rzezaka, żeby go zarżnął na sobotę... – Przeszywające krzyki rozlegały się teraz w miarowych odstępach czasu. – On nas zgubi, stąd tylko dwieście kroków do posterunku, zaraz wyskoczy żołnierz... – Zaduście go!... – syczałem z wściekłością. – Kogo? – Koguta! – A gdzie ja go znajdę? Coś go przygniotło... – Obaj pełzaliśmy w ciemności, przebieraliśmy w błocie rękami, deszcz siekł zgóry, przeklinaliśmy koguta i los. Wreszcie stary wyswobodził nieszczęsną ofiarę z pod mojej kołdry. Wdzięczny kogut umilkł odrazu. Wspólnemi siłami podnieśliśmy wózek i pojechali dalej. Na stacji, przed nadejściem pociągu, ze trzy godziny suszyłem się i czyściłem. Po wymianie pieniędzy okazało się, że nie starczy mi na kolej do miejsca przeznaczenia, t. j. do Zurychu, gdzie miałem zgłosić się do Axelroda. Wzięłem bilet do Wiednia. tam zaś zobaczymy, co dalej robić. W Wiedniu uderzyło mnie najbardziej to, że mimo mej szkolnej znajomości języka niemieckiego, nikogo nie mogłem zrozumieć, większość przechodniów odpłacała mi tem samem. Mimo wszystko wytłumaczyłem staruszkowi w czerwonej czapce, że szukam redakcji „Arbeiter-Zeitung”. Postanowiłem wytłumaczyć samemu Wiktorowi Adlerowi, wodzowi austrjackiej socjaldemokracji, że interesy rewolucji rosyjskiej wymagają mego niezwłocznego przybycia do Zurychu. Przewodnik obiecał zaprowadzić mnie, gdzie trzeba. Szliśmy godzinę. Okazało się, że już dwa lata temu dziennik przeniósł się gdzie indziej. Szliśmy jeszcze pół godziny. Portjer oświadczył nam, że dziś przyjęć niema. Nie miałem czem zapłacić przewodnikowi, byłem głodny, przedewszystkiem zaś musiałem jechać do Zurychu. Ze schodów schodził wysoki pan o niezbyt uprzejmym wyrazie twarzy. Zwróciłem się do niego, pytając o Adlera. – Czy wie pan, co dziś za dzień? – spytał mię surowo. Nie wiedziałem. W wagonie, na wozie, w stodole u chochła, w nocnej walce z komiwojażerem, straciłem rachubę dni. – Dziś jest niedziela! – dobitnie wyrzekł wysoki pan i chciał mnie minąć. – Wszystko jedno, – odpowiedziałem, – muszę się widzieć z Adlerem