... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— To wszystko? — zapytał żółtobrody. — Mów! Mów! — Przecież mówię… — nieboszczyk znowu zakasłał. — Góra złota… Ach tak, jeszcze malutka szkatułka z ałtajskiego orzecha! Na niej wyrzeźbiona jest żmija, a wewnątrz leży taki szary kamyczek… — Słyszeliście? — Darbar odwrócił się do braci. — Słyszeliśmy… — cicho odpowiedział Behmet. Ajum w milczeniu skinął głową i odwrócił się. Dym z ołtarza ścielił się po ziemi, wyciągając ku tłumowi zielonkawe macki, zmuszając ludzi do cofania się i szeptania modlitw. Wiele osób żałowało, że dali się namówić na uczestnictwo w tak okropnym przedstawieniu i zastanawiali się, ile monet trzeba będzie położyć na ołtarzu Mitry, żeby Bóg Jasności wybaczył im mimowolne uczestnictwo w czarnoksięskich praktykach. — Pozwalam ci się oddalić! — Darbar znowu otworzył księgę, zajrzał do niej i przeczytał: Oragiel Postum Salamla! Ryk za plecami tłumu powtórzył się, tym razem trochę słabszy, jakby cichł. I znowu uczeń magów drgnął. Teraz zmieszany obejrzał się i szeroko otworzył oczy, zauważywszy rozpływającą się w ciemnym powietrzu białą plamę… Świadkowie jednak nic nie zauważyli, bo w przerażeniu zasłonili twarze rękami, gdy zza ołtarza z hukiem trysnęły snopy białych iskier. W kadzielnicach coś zatrzeszczało, dym zmienił kolor, stał się jasnoróżowy, cień na podwyższeniu na chwilę zniknął, a gdy kłęby dymu rozwiały się, ciało Rabbasa znowu nieruchomo leżało na kamiennym podwyższeniu. Darbar wyciągnął z rękawa niewielki pręcik z pędzelkiem na końcu, starannie zmiótł na kupkę świecącą substancję, zebrał ją i wsypał do pudełka. Potem podszedł do braci, pokłonił się i oznajmił, że ceremonia dobiegła końca. — Nie chcielibyście podejść do ciała i przekonać się, że wszystko jest w porządku? — zapytał tak, jakby proponował klientom w sklepie pomacanie materiału. — Nie! — wykrzyknęli przestraszeni bracia, a starszy dodał: — Przyjdziemy jutro, żeby oddać ostatnią posługę i zapalić stos pogrzebowy. Teraz zaś pójdziemy odmówić modlitwy w domowej świątyni. Behmet szczękał zębami. Myślami był już w swoim ciepłym pokoju w otoczeniu sług i ochroniarzy. — Masz słuszność, szanowny — odpowiedział Darbar, znowu się kłaniając. — Nie należy lekceważyć obyczajów i zostawiać na stypie nie dojedzonych i nie dopitych resztek. Zebrał kadzielnice do kufra, zdjął płaszcz i koronę i dał znak sługom, żeby szli naprzód. W całkowitym milczeniu tłum popłynął ku bramie. Wkrótce na szamaszanie zapanowała cisza, zakłócana tylko niezadowolonym gdakaniem ofiarnych ptaków i szumem wiatru wśród kamiennych obelisków. VII Krzywy Achbar i jego ludzie wracali z przedmieścia przez step, uginając się pod ciężarem worków. Przywódca miał rację: śluby uczynione zmarłemu pomogły złodziejom dostać się do domu sędziego i wspaniale pożywić się w jego piwnicach. Takie wyjaśnienie łatwego łupu wydawało się Szuhhrijczykom absolutnie zadowalające. Doszli do północnego przedmieścia okrężną drogą i nie spotkali procesji, która szła na szamaszan główną drogą. Jeśli chodzi o ścisłość, ich szczęście można było wytłumaczyć nie tyle przyrzeczeniami danymi nieboszczykowi, ile brakiem zwykłej ochrony. Mężczyźni wyszli razem z braćmi, kobiety siedziały cicho w swojej części domu, a słudzy pili, ciesząc się, że podczas nieobecności panów nie trzeba już udawać bezbrzeżnego smutku z powodu przedwczesnej śmierci sędziego. Słudzy byli spokojni: wśród shadizarskich złodziei panował zwyczaj nie grabienia domu zmarłego, póki jego ciało nie zostanie spalone. Jednakże mieszkańcy Er–Szuhhry mieli w nosie pisane i — tym bardziej — niepisane prawa. Jako pierwszy szedł potężny czerwonogęby Turańczyk. Swoją zdobycz zawinął w aksamitną portierę, zerwaną w sypialni Koziego Sędziego i teraz co chwila wolną ręką poklepywał od dołu niesiony na plecach tobół, wywołując tymi uderzeniami przyjemne pobrzękiwanie szlachetnego metalu. Turańczyk przypomniał sobie, że na szamaszanie czekają na niego zęby sędziego i cichutko się zaśmiał. Spojrzał w stronę ciemniejącego na tle rozświetlonego księżycem nieba i… znieruchomiał z wytrzeszczonymi oczami. Nad cmentarzem unosił się słup dymu. Idący z tyłu złodziej walnął głową w plecy czerwonogębego i zaklął, a potem zdziwiony gwizdnął — on również zauważył dym. — Popatrz, Achbar. — Turańczyk odwrócił się do przywódcy. — Muszą chyba naszego nieboszczyka palić! Krzywy Achbar położył worek na ziemi i utkwił we wzgórzu spojrzenie swego jedynego oka. W tym czasie od strony szamaszanu dobiegło ich okropne, mrożące krew w żyłach wycie. Złodzieje jednocześnie przykucnęli, wciągając głowy w ramiona i gorączkowo ściskając rękojeści noży. — Co to było? — ledwie wybełkotał młody Szuhhrijczyk, właściciel cienkiego głosu. — Klnę się na moją matkę, tak może wyć tylko plugastwo! Achbar pokręcił głową, nad czymś się zastanawiając. — Nie wiem, co to za dym — powiedział — ale zmarłych nigdy nie palą nocą. Złodzieje poszli dalej gęsiego. Nie zdążyli przejść trzech setek kroków, gdy ze wzgórza znowu doleciało przeciągłe, zamierające wycie. Młody krzyknął i upuścił worek