... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Mogło to znaczyć cokolwiek na tym obcym świecie, ale najprawdopodobniej był to znak działalności ludzi. Tak więc tego kierunku należy unikać. Zeskoczył ze skały i zszedł do doliny krokiem szybkim i zdecydowanym. Tutaj śnieg był bardziej zbity i twardy, dzięki czemu nie zostawi na nim głębokich śladów, zwłaszcza jeżeli będzie obchodził zaspy. W ten sposób bidzie nie zdołają wykryć go z góry, a na ziemi będą musieli dostosować się do szybkości psów. Obraz psów nie był zbyt wyraźny w jego umyśle, chociaż rozumiał, że są to istoty mniejsze od ludzi i mniej inteligentne, ale odznaczające się zmysłem węchu równie czułym jak jego własny. 10 Gdy młody ezwal wreszcie zatrzymał się, by trochę odpocząć, szary przedświt powoli rozjaśniał ośnieżone lasy porastające wzgórza. Wybrał sobie kamienisty, wolny od śniegu kawałek ziemi pod skałą, która chroniła go przed przejmującym do szpiku kości wiatrem. Podczas nie kończących się godzin nocy nie zamarzł z zimna, do którego nie był przyzwyczajony, tylko dzięki temu, że szedł szybko, a cudowny mechanizm jego ciała dostarczał energii nogom. Ale teraz zwinął się W kłębek, nogi podkulił pod siebie i poczuł ciepło dopiero wtedy, gdy od jego ciała rozgrzała się ziemia, na której leżał. Po jakimś czasie nieświadoma myśl musnęła jego umysł, myśl na wpół lękliwa, na wpół zaciekawiona, ale zupełnie niezrozumiała. Przez chwilę, budząc się z drzemki, sądził, że jest u siebie. Jednak zaraz pojął, że to nieprawda, że słyszy cudze myśli. Gdy zrozumiał, że ktoś obcy wtargnął do jego umysłu, aż podskoczył i szeroko otworzył oczy. Na niedalekim zboczu jeleń skubał suche kępki trawy. Teraz spojrzał w bok i w lęku przewrócił oczami. Ezwal rozpoznał te same uczucia, które męczyły również jego: potrzebę pożywienia się, a jednocześnie strach przed grożącym zewsząd niebezpieczeństwem. Czy ta żywa istota może stać się jego łupem? Głodnymi oczami zbadał stworzenie i ocenił swoje szansę na to, by je upolować. Między nim a jeleniem leżała spora przestrzeń śniegu, więc jeżeli zaatakuje, musi polegać na sile odbicia od razu przy pierwszym skoku. Powoli podkulił nogi, starannie ustawił jedną z wyciągniętymi pazurami, zebrał się i skoczył. Mięso nadawało się do zjedzenia, ale nic poza tym. Łykał szybko, by nie czuć jego smaku. Kilka razy pakował pysk w śnieg, żeby w lodowatej wilgoci obmyć zęby z krwi. Właśnie kończył się czyścić, gdy ciszę poranka rozdarł jakiś dźwięk. Zwierzęta! Dźwięki dochodziły z daleka, ale towarzyszył im słaby ślad myśli, myśli ludzkiej, ludzkiej woli. Z dreszczem niepokoju ezwal odgadł, że to psy; psy i ludzie, którzy razem na niego polują. Skoczył na skałę, skąd miał rozleglejszy widok. Stanął na tylnych nogach i wyciągnął szyję. Zobaczył własne ślady, ciągnące się daleko w dolinie, którą przebył nocą, Odznaczały się na śniegu bardzo wyraźnie. Znów stracił nadzieję. Już miał zeskoczyć ze skały i rzucić się do ucieczki, gdy po śniegu przesunął się jakiś cień. Znieruchomiał. Chwilę później zobaczył łatającą maszynę, która zaraz wylądowała w dolinie, jakieś półtora kilometra od skały, na której stał przedtem, w pobliżu jego śladów. W boku maszyny pojawił się otwór i wyskoczyło z niego pięć psów. Szybko rozbiegły się na wszystkie strony, a w ich podnieconym ujadaniu wyczuwało się ogromną niecierpliwość. Jeden z nich wywąchał trop, zaszczekał i cała sfora popędziła w kierunku ezwala. Jego pierwszym odruchem było rzucić się do ucieczki. Jednak już po chwili, gdy ochłonął ze strachu, ruszył skalistym grzbietem na zachód, ku wysokim górom. Droga nie była łatwa. Tam, gdzie nie leżał śnieg, ziemia okazała się kamienista. Ezwal biegł, czasami potykał się, czasami ostrożnie przeskakiwał jakąś niebezpieczną rozpadlinę, ale cały czas miał nieprzyjemne uczucie, że psy podążają trop w trop za nim, albo że ludzie zaraz nadlecą latającą maszyną, spalą go i zrzucą jego zwęglone ciało w przepaść. W pewnym momencie w jego umyśle pojawił się obraz drugiej latającej maszyny, przywożącej więcej psów i lądującej jeszcze bliżej. W pewnej chwili zszedł z grani i zbiegł po stromym zboczu. Potem znów zmienił kierunek ucieczki, przeciął wąską dolinę i wdrapał się na bardziej odległy grzbiet. Automatycznie wybierał trudniejsze przejścia i zacierał swoje ślady we wszystkich miejscach, gdzie to było możliwe. Od czasu do czasu szczekanie psów cicho w oddali albo gubiło się wśród skał otaczających doliny. Ale zawsze po jakimś czasie znów je słyszał i za każdym razem działało na niego jak uderzenie biczem, zmuszając umęczone ciało do nowego wysiłku. W końcu, gdy niebo poczerwieniało i słońce zaczęło schodzić coraz niżej między dwa dalekie szczyty, a wydłużone cienie stawały się coraz ciemniejsze, wyczerpany ezwal uznał, że dziś już nic mu nie grozi. Już przedtem wymyślił, co teraz ma zrobić. Zebrał całą siłę, jaka mu jeszcze została, i ogromnymi susami przeleciał kilka razy dolinę pod kątem prostym do przebytej drogi, a potem, w odległości kilkuset metrów, wrócił na własny ślad. Teraz ze względnie bezpiecznego, wyniosłego, zarośniętego krzakami miejsca obserwował dolinę. Dwie latające maszyny stały obok siebie na ziemi. Małe figurki ludzi biegały po śniegu, a trochę dalej, pod skałą, karmiono psy