... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nie, nie jestem rozwiedziony. I lubię kobiety. Dwa razy w życiu żyłem z dziewczyną i teraz jestem bardzo zadowolony z tego, co mam. Nigdy nie mogłem nikomu poświęcić zbyt wiele czasu. Przez ostatnie dziesięć lat koncentrowałem się przede wszystkim na robieniu kariery. Takie życie może czasami być puste. Zabrzmiało to tak, jakby wiedziała coś o tym, i Bernie był ciekaw, co. To szczęście, że mam Jane. O tak. Zamilkł na myśl o dziewczynce i postanowił zachować resztę pytań na pobyt w Stinson Beach, gdy będzie widział jej twarz, oczy i ręce. Nigdy nie przepadał za poznawaniem ludzi przez telefon. A więc zobaczymy się w sobotę. Czy mam wziąć coś ze sobą? Jakieś jedzenie na piknik, wino, coś ze sklepu? Pewnie, myślę, że niezłe byłoby futro z norek. Bernie wybuchnął śmiechem, a za chwilę się rozłączyli. Jeszcze przez jakiś czas był w świetnym nastroju. Miała taki miły głos spokojny i ciepły. I nie sprawiała wrażenia osoby, która chce upiec własną pieczeń przy cudzym ogniu. Nie należała do kobiet, które nienawidzą mężczyzn w każdym razie na taką nie wyglądała, nie robiła też wrażenia, że stara się coś udowodnić. Bernie szczerze cieszył się na myśl o popołudniu w Stinson Beach. W piątek wieczorem, zanim poszedł do domu, wstąpił do delikatesów u Wolffa i kupił dwie torby smakołyków. Był tam czekoladowy miś dla Jane i pudełko trufli czekoladowych dla Liz, dwa gatunki sera brie, bagietka z tych, które sprowadzali bezpośrednio z Francji, mała puszka kawioru i druga pasztetu, dwie butelki wina, jedna czerwonego, druga białego, i jeszcze puszka kasztanów w lukrze. Wrzucił torby do samochodu i pojechał do domu. Następnego dnia wstał o dziesiątej, wziął prysznic, ogolił się, włożył dżinsy i starą niebieską koszulę, na nogi wsunął rozklapane trampki, z szafy w przed pokoju wyjął ciepłą marynarkę. Na czas doglądania budowy wziął ze sobą z Nowego Jorku wygodne stare ubranie, które teraz okazało się w sam raz na plażę. Właśnie brał torby z zakupami, gdy zadzwonił telefon. Nie miał ochoty go odbierać, lecz pomyślał, że może dzwoni Elizabeth, by zmienić plany albo poprosić go o kupienie czegoś po drodze. Podniósł więc słuchawkę, żonglując marynarką i torbami. Tak? Nie odbiera się w ten sposób telefonu. Cześć, mamo. Właśnie wychodziłem. Do sklepu? Zaczęło się przesłuchanie. Nie... na plażę. Jadę dziś z wizytą do przyjaciół. Do kogoś, kogo znam? Co należało rozumieć: "Czy to ktoś, kogo bym zaakceptowała?" Nie sądzę, mamo. Czy u was wszystko w porządku? Tak. To dobrze. Zadzwonię do ciebie dziś wieczorem albo jutro ze sklepu. Muszę już lecieć. To musi być ktoś ważny, skoro nie możesz przez pięć minut porozmawiać z rodzoną matką. Dziewczyna? "Nie, kobieta. I oczywiście jeszcze Jane." Tylko przyjaciele. Nie zadajesz się chyba z miejscowymi chłopakami. Bernardzie? O rany, czuł nieprzepartą ochotę przytaknąć tylko po to, żeby ją podenerwować. Nie, mamo. Posłuchaj, niedługo zadzwonię. No dobrze, dobrze... nie wychodź na słońce bez kapelusza. Ucałuj ode mnie tatę. Odłożył słuchawkę i wybiegł w pośpiechu z domu, żeby nie zdążyła zadzwonić powtórnie z przypomnieniem, aby uważał na rekiny. Najbardziej lubiła przestrzegać go przed wszystkimi niebezpieczeństwami, o których wyczytała właśnie w Daily News". Ostrzegała go zwykle przed używaniem zepsutych produktów, które zabiły dwoje ludzi w Des Moines, przed jadem kiełbasianym, chorobami wenerycznymi, zawałem serca, hemoroidami, zatruciem... Możliwości było bez liku. Miło jest mieć kogoś, kto troszczy się o nasze zdrowie, byle nie z taką pasją jak Ruth Fine. Umieścił obie torby z zakupami na tylnym siedzeniu samochodu i w dziesięć minut później był już na moście Golden Gate, skąd ruszył na północ. Jeszcze nigdy nie był w Stinson Beach. Zachwycony krętą, wijącą się wzdłuż grzbietów górskich drogą, podziwiał strome wybrzeża klifowe, wystrzelające nad powierzchnią morza. Wyglądało to jak Big Sur w miniaturze i Bernie zwolnił, by móc dłużej rozkoszować się cudownymi widokami. Przejechał przez małe miasteczko i skierował się pod adres wskazany przez Liz. Mieszkała w prywatnym osiedlu Seadrift; musiał podać strażnikowi przy szlabanie swe nazwisko. Poza tymi środkami ostrożności nie dostrzegł żadnych znamion luksusu. Domki były całkiem zwyczajne, a ludzie chodzili tu w szortach. Miejsce to wyglądało na takie, do którego przyjeżdżają całe rodziny, w typie Long Island czy Cape Cod, było spokojne i sympatyczne. Wjechał na podjazd domku, którego numer podała mu Liz. Stał przed nim rowerek na trzech kółkach i wytarty koń na biegunach, którego świetność zapewne dawno przeminęła. Bernard zadzwonił starym szkolnym dzwonkiem przy furtce i wszedł do ogrodu. Nagle przed domem pojawiła się Jane. Miała na sobie jeden z kostiumów oraz aksamitny szlafroczek które jej przesłał. Cześć, Bernie rozpromieniła się na jego widok. Oboje przypomnieli sobie deser bananowy oraz rozmowę o Bożym Narodzeniu i Bogu. Uwielbiam ten kostium kąpielowy. Wspaniale na tobie wygląda. Podszedł do szczerze uradowanej dziewczynki. Moglibyśmy cię zatrudnić w sklepie jako modelkę. Gdzie mama? Tylko mi nie mów, że znowu się zgubiła! Zmarszczył srogo brwi, a Jane odpowiedziała mu swym dźwięcznym śmiechem, który tak podbijał jego serce. Często to robi? Jane pokręciła głową. Tylko w sklepach... czasami. Co robię w sklepach? Elizabeth wyjrzała zza drzwi i uśmiechnęła się do Bernarda. Witaj, jak się jechało? Doskonale. Gdy wymienili ciepłe, pełne wyrazu spojrzenia, Bernie sprawiał wrażenie człowieka naprawdę zadowolonego z podróży. Nie wszyscy, którzy tu bywają, tak mówią. To bardzo kręta droga. Zawsze wymiotuję dodała Jane z czarującym uśmiechem. Ale lubię ją, jak już tu jesteśmy. Czy siedzisz na przednim siedzeniu z opuszczonymi oknami? wyglądał na zainteresowanego. No... I jesz przed wyjazdem krakersy?... Nie, założę się, że za każdym razem jesz desery bananowe. Nagle przypomniał sobie o czekoladowym misiu i wyciągnął go z torby, zanim podał resztę Liz. To dla was, trochę smakołyków z mojego sklepu. Elizabeth była zaskoczona i wzruszona, a Jane ująwszy czekoladowego misia wydała radosny pisk. Był większy od jej lalki i gdy na niego patrzyła, ciekła jej niemal ślinka. Czy mogę go już zjeść, mamo?... Proszę... zwróciła błagalne oczy na Liz, a ta wydała cichy jęk osoby pokonanej. Proszę, mamo... proszę... chociaż ucho. No już dobrze, dobrze, poddaję się, tylko nie za dużo. Niebawem będzie lunch. Dobrze wzięła nogi za pas, trzymając misia jak szczeniak kość. Bernard uśmiechnął się do Liz. Jest najwspanialszym dzieciakiem