... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Dostaniesz swoją kuszę i nóż, reszta należy do ciebie. Oka już nie odzyskasz, ale rany można błyskawicznie zagoić. To już się stało. Odetchnąłem głęboko. - Czego chcesz w zamian? I kim jesteś? Cisza. - Moldorn-Czarownik. To ja nasłałem na was żołnierzy. Cisza. - Przez rok będziesz mi służył. Wypełnisz każdy mój rozkaz. Gdy rok minie - pójdziesz, dokąd zechcesz. Cisza. - A zatem? Jeśli odmówisz, rany otworzą się i umrzesz w ciągu pół godziny. - Dobrze, zgadzam się. - Tu masz nóż, kuszę i strzały. A teraz przysięgnij na Największego, że przez rok wypełnisz każdy mój rozkaz. Przysięga na Największego... - Przysięgasz? - Przysięgam. Czarownik rozciął mi więzy. Wstałem. Nie czułem żadnego bólu. Podał mi jakiś przedmiot. Pierścień. - Ten pierścień - rzekł - to jeden z najsłabszych Magicznych Przedmiotów. Będzie ci potrzebny. - Czy... - Słuchaj dalej. Człowiek, który pokaże ci taki sam pierścień, będzie moim wysłannikiem. Wypełnisz jego rozkazy tak, jakbym to ja je wydał. Teraz pytaj. Wsunąłem pierścień na palec. - Dlaczego... dlaczego ja?... Usiadł. I niespodziewanie łagodnie zapytał: - Czy słyszałeś kiedy o Prawach Całości? Milczenie. - Nie słyszałeś... Opowiem krótko: mówią one o naszych czasach. Mówią o zagładzie świata... Mówią o moim zamku i więźniu, którego strzegę... Milczenie. - Rolold-Czarownik... Nie wolno mi czekać w Kraju na jego atak. Jest potężny... Zmierzyć się z nim mogę tylko poza granicami Obszaru. W pilnowaniu więźnia zastąpisz mnie TY. Nikt inny nie podoła. Tyś - Basergor-Kragdob. Milczenie. - Tyle. Tylko tyle ci umiem powiedzieć... Sam do końca nie rozumiem Praw Całości. Powstał. - W Rollaynie... to ja przechwyciłem twój list do... Wybacz mi, synu. Dla wielkiej sprawy to robiłem. Pochyliłem się nad przyjacielem i rozciąłem krępujące go sznury. Przymknąłem martwe powieki i pocałowałem chłodne już czoło. Potem naciągnąłem cięciwę kuszy i czekałem. Mijały godziny. Siedziałem otępiały. Nie wierzyłem Moldornowi. I nie dowierzałem swemu poczuciu rzeczywistości. Wiedziałem doskonale, że wszystko, co się wydarzyło, mogło być prawdą. Ale nie musiało. Mogłem się zaraz obudzić będąc - dajmy na to - w Ciężkich Górach. Albo w Rollaynie. Gdziekolwiek. Delone, Rbit... Doprawdy, ten jeden, jedyny raz wolałem wierzyć, że wszystko było snem, złym snem, majakiem... Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że naprawdę mogli zginąć i do tego - w taki głupi sposób. Przez tyle, tyle lat borykaliśmy się w Górach z niebezpieczeństwami, przy których starcie z dwudziestką gwardzistów wydawało się zwykłym żartem. I teraz... Myślałem... I zdarzyła się rzecz najdziwniejsza chyba z tych, jakie dotąd miały miejsce... Zasnąłem. Sen miałem niespokojny i dziwny. Widziałem w nim lepką, różową mgłę zalewającą całe Imperium, roztrzaskaną o skały rybacką łódź, krzyczących ze strachu, opętanych ludzi, walące się góry i wieczne ciemności. A wszystko to splątane z sobą, zmieszane, stopione jak w olbrzymim tyglu. Potem była twarz Iriny, potem Rbita, Army, Tewi, Delone'a i wszystkich, wszystkich, których kiedykolwiek kochałem. I znów od początku: różowa mgła, łódź... Obudził mnie łomot otwieranych drzwi. Oprzytomniałem w jednej chwili. Po stromych, drewnianych schodach zbiegali do piwnicy dwaj gwardziści. Rozmawiali głośno po grombelardzku. Przyłożyłem broń do ramienia i zwolniłem spust. Pierwszy żołnierz upadł, w tej samej chwili odrzuciłem kuszę i chwyciłem drugiego za gardło. Trzymałem tak długo, aż przestał się ruszać. Cisnąłem trupa pod ścianę. Powtórnie załadowałem broń i wspiąłem się po schodach. Źle widziałem... Minąłem kilka pomieszczeń i dotarłem do izby, w której znajdowali się żołnierze. Kopnąłem drzwi i wtargnąłem do środka. - Wszyscy pod ścianę! - huknąłem, trzymając w prawej ręce nóż, a w lewej kuszę. Obecni w izbie porwali się z miejsc, dowódca gwardzistów sięgnął po broń. Śmignął mój nóż. Rozległ się łomot padającego ciała. - Powtarzam, wszyscy pod ścianę! Żołnierze na prawo, reszta na lewo. Usłuchali. Zebrałem całą broń, jaka znajdowała się w izbie, odłożyłem na bok jedną kuszę a resztę wyrzuciłem przez okno. - Panie... - zaczął płaczliwie oberżysta, ale uspokoiłem go lekkim szturchnięciem w żebra. - Gdzie reszta? - zwróciłem się do czterech stojących pod ścianą żołnierzy. Milczeli. - Pytam, gdzie reszta?! - W patrolu - burknął jeden z nich. - Na podwórze! Posłusznie wyszli na zewnątrz. Wyszedłem za nimi, rzucając na odchodnym stojącym pod ścianą podróżnym: - A wy spokojnie. Nic wam nie grozi. Wyszedłem na podwórze, rozejrzałem się uważnie dokoła