... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ręce wpijają się znów w skałę. Prawa noga staje na jakiejś mikroskopijnej kępce trawy, rosnącej w szczelinie płyty. Podżwignięcie się ostatkiem sił i wyrzut ręki w kie- runku chwytu na wysokości zbawczej platforemki... • • 125 Wątła trawka nie wytrzymała ciężaru. Noga znów ześliznęła się po płycie. Na ułamek sekundy człowiek zawisł na jednej ręce. Palce rozluźniły się od gwałtownego szarpnięcia. Krótki rozpaczliwy krzyk — i człowiek runął w przepaść... Jakże beztrosko zapowiadał się dzień, kiedy — jeszcze kilka godzin temu — młody turysta kończył spokojnie śnia- danie w schronisku na Hali Gąsienicowej i zbierał się do wymarszu. „Pogoda cudowna — myślał — wyjdę na Granaty i Orlą Percią przejdę na Krzyżne. Kierownik schroniska wspomi- nał wprawdzie, że na tym odcinku znaki są dawno nie od- malowywane i niektóre już się prawie zatarły, ale cóż z tego? Dam sobie radę. Byłem już przecie na Giewoncie, Czerwo- nych Wierchach, a nawet — co prawda z przewodnikiem — na Zawracie i Kozim Wierchu! Zatarte znaki? Ależ musi tam być chyba jakaś wydeptana ścieżka, a w taką pogodę będzie ją widać z daleka".1 Przy wyjściu ze schroniska moment zastanowienia: ktoś tam kiedyś mówił, że ciepły sweter i wiatrówkę trzeba ze sobą zabierać nawet w najpiękniejszą pogodę. Nonsens! Zawracanie głowy. W każdym razie nie w t a k ą pogodę — w słoneczny, upalny dzień bez jednej chmurki. Szorty, ko- szulka z krótkimi rękawami i trampki na nogach wystarczą w zupełności. No — dziesiąta godzina! Czas iść w drogę. Na wierzchołku Granatów długo wygrzewał się w słońcu, zadowolony z wycieczki i z samego siebie. Straszono go trudnościami drogi — tymczasem przebył ją z łatwością, bez żadnego wysiłku. Kilka klamer? — cóż to za przeszkoda dla dobrze wygimnastykowanego młodzieńca? Dalszy szlak z pe- wnością nie będzie trudniejszy. Gdzieś na horyzoncie po- jawiły się chmury. Głupstwo — takie sobie niewinne, białe ' W r. 1951 szlak z Granatów Orlą Percią na Krzyżne został odmalo- wany na nowo. 116 chmurki. Zdziwił się trochę, gdy usłyszał, że jeden z odpo- czywających na szczycie turystów nakłaniał swych towa- rzyszy, by już rozpocząć zejście do schroniska. Przecież jest zaledwie pierwsza — do wieczora jeszcze tyle czasu. Przy- pomniał sobie czyjeś tam wywody, że na wycieczki należy wyruszać wcześnie i wcześnie wracać do schroniska, bo rano pogoda najpewniejsza, a w południe często się psuje. Skrzy- wił się pogardliwie. Taka „murowana" pogoda nie może się zepsuć! t1. Zejście na Granacką Przełęcz i trawers w poprzek Orlej Baszty i Buczynowych Czub nie sprawiły mu również trud- ności. Był zręczny, niewrażliwy na przepaście, posuwał się więc lekko i dość szybko. Klamry i łańcuchy wyznaczały drogę. Znaki gdzieniegdzie były wyraźne, w niektórych miejscach rzeczywiście zatarte. Ani zauważył, gdy z południowego zachodu nadciągnęły ciężkie burzowe chmury. Gdy perć wywiodła go z powrotem na krawędź grani, był zaskoczony, znalazłszy się w gęstej, nieprzeniknionej mgle. Wśród coraz silniejszych grzmotów i pierwszych kropel deszczu szedł dalej, widząc przed sobą tylko kilkanaście najbliższych metrów ścieżki. Burza rozpoczęła się na dobre. Z nieba lały się teraz całe strugi deszczu. Huk piorunów przewalał się po pustych ko- tłach górskich — zanim przebrzmiało echo jednego, już następny wybuchał z nową gwałtownością. Doszczętnie zmoknięty turysta schronił się pod nieco nachylony okap głazu. Dygotał febrycznie, szczękał zębami, wstydząc się przed samym sobą przyznać, ile by teraz dał za ciepły weł- niany sweter i wiatrówkę, które leżały bezużytecznie w jego plecaku na Hali Gąsienicowej. Prowizoryczne schronienie kiepsko zabezpieczało przed deszczem, a już wcale przed wiatrem i zimnem. Burza jednak długo trwać nie może. Postanowił przeczekać. Istotnie burza po jakimś czasie minęła, ale pozostała mgła i przenikliwie zimny, drobny deszczyk. Próbował doczekać się rozjaśnienia. Na próżno. Było już po czwartej — prawie 117 ostatnia chwila, by zdążyć do schroniska — a sytuacja nie uległa zmianie. Wyruszył w dalszą drogę, już choćby dla- tego, by się trochę rozgrzać. Jakże inaczej przedstawiał się obecnie jego pochód. Sztyw- ne, zmarznięte ciało straciło dotychczasową zwinność, po- ruszało się opornie, niezgrabnie. Gumowe podeszwy trampek ślizgały się po ociekającej wodą skale. W przejściach, w któ- rych musiał sobie pomagać rękami, czynił to z najwyższym trudem, czując, że traci władzę nad marznącymi palcami. Turysta począł również coraz silniej odczuwać głód. Jedzenia ze sobą nie wziął, a śniadanie na Hali i kilka cukierków na szczycie Granatów dawno już poszło w zapomnienie. Za gło- dem i zimnem przyszło zmęczenie — coraz częściej poczynało brakować mu oddechu. W pewnej chwili spostrzegł, że nie znajduje się na właści- wym szlaku. Niewyraźna ścieżyna, którą szedł dotąd, okazała się kozią percią, gubiącą się powyżej w stromych skałach. Nie widniały na nich ani malowane olejną farbą znaki, ani łańcuchy czy klamry. Rozejrzał się. W poprzek trawiastego stoku biegło kilka smug, przypominających we mgle ścieżki. Schodził ku nim, próbował się posuwać, wracał z powrotem w górę — za każdym razem przekonywał się o swej omyłce. Znajdował się prawdopodobnie w pobliżu Przełęczy No- wickiego lub na stokach Wielkiej Buczynowej Turni, opada- jących ku Dolinie Buczynowej, ale ani o tym wiedział, ani go interesowało, gdzie jest. Wiedział tylko, że musi odnaleźć Orlą Perć, dojść nią na Krzyżne i zejść przez Dolinę Pań- szczycką na Halę Gąsienicową. Odnaleźć Orlą Perć, którą nie wiedzieć kiedy zgubił? O to właśnie chodziło! Turystę poczyna ogarniać niepokój, a potem paniczny lęk. Kręci się już dość długo na tej samej niewiel- kiej przestrzeni, a ścieżki ani śladu. I znowu przypomina mu się czyjaś rada, że w podobnej sytuacji należy powrócić do miejsca, w którym po raz ostatni widziało się wyraźny znak i stamtąd spokojnie poszukać następnego znaku. Dobra rada. Gdzie to on widział ostatni znak? Wysoko, jeszcze na 118 grani, blisko pół godziny temu. Wracać w górę taki kawał i zaczynać od nowa? Nie miałby już chyba sił