... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Były takie zachęcające. Cyklop wiedział, że Długie Rękawy mówi prawdę, że jego żołnierze dosłownie ślinią się na ten widok. — Musimy ich przemieścić — wtrącił się drugi zastępca. — Na drugi brzeg czy na południe? — zapytał Belsen'Krieg, raczej siebie niż tamtych. — Na południe? — obruszył się Długie Rękawy. — Możemy iść na południe, do podnóży gór, i zbliżyć się do Montfort od zachodnich pól — odparł jakiś mniej ważny cyklop, adiutant jednego z siedzących na wierzchowcach zastępców. Długie Rękawy wyciągnął rękę, żeby uderzyć jednookiego zuchwalca, ale jego pan powstrzymał go i wyjaśnił, iż z całej grupy ta bestia najlepiej zna ów region, gdyż spędziła wiele lat w miejskim garnizonie Montfort. — Kontynuuj — Belsen'Krieg polecił adiutantowi. — Felling Run nie płynie długo w tamtym kierunku — ciągnął zuchwalec, pokazując na południe. — Raptem kilka strumyków. Moglibyśmy od razu iść w górę rzeki i przeprawić się przez te strumyki, i do Montfort zostałyby nam jakieś trzy kilometry. Zastępcy Belsen'Kriega nie podzielali entuzjazmu adiutanta. Wiedzieli, że muszą splądrować tę osadę, by dać żołnierzom trochę rozrywki i trochę jedzenia. Ich dowódca rozumiał to i podzielał obawy dotyczące dezercji. Osada znajdowała się tuż za rzeką, w odległości niespełna kilometra, za falistymi, łatwymi do przejścia polami. Szybka i łatwa zdobycz. Ale generała nie opuszczał dziwny niepokój. Belsen'Krieg oglądał już wiele, wiele bitew i jak wszyscy najznamienitsi wojownicy posiadał szósty zmysł, który go przestrzegał przed zagrożeniem. Po prostu coś mu tu nie grało. Jednak zanim zdążył wyrazić swe uczucia, wytłumaczyć, co go gnębi, albo zwyczajnie w świecie rozkazać armii, by ruszyła na południe, jego zastępcy zasypali go wszelkimi możliwymi argumentami na rzecz przeprawy i złupienia osady. Wyczuwali, ku jakiej decyzji przychyla się ich generał, i obawiali się, że stracą okazję do stoczenia łatwej walki przed rozstrzygającą bitwą pod murami Montfort. Belsen'Krieg uważnie ich wysłuchał. Bał się, że ogarnia go paranoja, obsesja na punkcie duchów. Znaczna część Eriadoru najwyraźniej sympatyzowała z rebeliantami w Montfort — dowodem były bandyckie ataki na obozowisko i wozy ze skażoną żywnością — ale pozory wskazywały, że niemal wszędzie panował spokój. Kraj nie był lojalny wobec Greensparrowa, ale z pewnością dał się zastraszyć. Zastępcy Belsen'Kriega nadal dowodzili swoich racji: chcieli posmakować krwi i żywności. Belsen'Krieg wątpił, czy znajdą to, czego szukają, w jakiejś mało znaczącej osadzie na drugim brzegu rzeki, ale mimo to ustąpił. Pomaszerował z niemal piętnastotysięcznym oddziałem Gwardii Pretoriańskiej i okazało się, że drugą stroną rzeki rzeczywiście łatwiej będzie dojść do Montfort. — Przechodzimy tutaj — zarządził generał i twarze jego czterech zastępców pojaśniały. — Ta osada będzie zrównana z ziemią — oświadczył, widząc ich złowrogie uśmiechy. — Ale — dodał surowym tonem, mitygując swoich ludzi — przed zachodem słońca musimy mieć w polu widzenia mury Montfort! . Wszyscy zastępcy popatrzyli na adiutanta Belsen'Kriega, który ochoczo podniósł głowę. Do Montfort prowadziła łatwa, licząca niespełna osiem kilometrów droga za wsią Felling Downs. Nieco dalej na południe Luthien i jego trzystu wojowników nerwowo czekali, przyczajeni za zaroślami albo wciśnięci między skupiska głazów. Spodziewali się, że cyklopi natychmiast tłumnie wylegną na most prowadzący do Felling Downs, ale z jakiejś niepojętej przyczyny armia przystanęła. — Do diabła — mruknął Luthien. Czas upływał i nic się nie działo. Buntownicy założyli, że cyklopi przeprawią się przez rzekę. Gdyby bestie skręciły na południe przed rzeką, Luthien i jego harcownicy musieliby uciekać z powrotem do Caer MacDonald, i to co sił w nogach. Nawet gdyby udało im się umknąć bez poważniejszych walk, w co Luthien wierzył, to i tak nic by nie zyskali, wręcz odwrotnie. Przecież tych kilkaset osób mogłoby pozostać w mieście i pomóc w budowaniu systemu umocnień