... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

.. chciano, ¿ebym kogo tu sprowadzi³a? Przedstawiciela? - parsknê³a. - £owczyniê? A mo¿e £owczyniê? - Zastanowi³a siê. - Prawdê mówi¹c... nawet o niej myœla³am. Prawie zabawny by³ wysi³ek, z jakim te dwie istoty oddawa³y siê zajêciu tak uwielbianemu przez ludzi. - Nie wiem kogo! - rzek³ ze z³oœci¹ setnik. - Wiem, kto przyszed³: ja! I przyprowadzi³em tu jedyny grombelardzki oddzia³, który jest jeszcze zdolny do wyjœcia w góry. Jeœli coœ nas wykoñczy, to bêdzie oznaczaæ, ¿e wojska w Grombelardzie ju¿ nie ma. Ca³a reszta to jakaœ... stra¿ miejska. Podniós³ siê i zeskoczy³ ze sto³u. - Dosyæ tego! - powiedzia³. - Twierdzisz, ¿e przyczyn¹ wszystkiego jest cz³owiek, który ciê uwiêzi³. - Jestem tego pewna. - I nie mylisz siê? - Nie. Jestem pewna, powiedzia³am wyraŸnie. Nic wiêcej go nie obchodzi³o. - Wiêc odnajdŸmy go i zabijmy. - Werk. Przepytam jeñców. 19. Siedz¹c z plecami opartymi o skalê, Karenira leniwie œledzi³a sk³êbione, ale wyj¹tkowo jasne chmury, p³yn¹ce z zachodu na wschód. Wiatr zmieni³ kierunek... Oznacza³o to, ¿e pogoda znacznie siê poprawi. Mo¿na by³o oczekiwaæ s³abej m¿awki, w miejsce nieustannej ulewy. Ko³o po³udnia mog³o wcale nie padaæ. - No, no... - mruknê³a z zadowoleniem. Zobaczy³a Ranera, maszeruj¹cego œrodkiem szlaku, miêdzy krêpymi barkami wzgórz. Wsta³a i machnê³a rêk¹. Skierowa³ siê wprost ku niej. Wkrótce usiad³ obok i siêgn¹³ po buk³ak. - Ci¹gle id¹ za nami. Stracili nas z oczu, ale chyba nieŸle znaj¹ okolicê i wiedz¹, ¿e ten szlak jest jedyny. Dogoni¹ nas tak czy owak. - Ilu? - zapyta³a krótko. - Piêciu. Westchnê³a. - To co? Poczekamy tu na nich? WyraŸnie nie us³ysza³ pytania. - Dziwna rzecz - powiedzia³ w zamyœleniu. - Chyba znam jednego z tych ludzi. Czeka³a, ale ci¹gu dalszego nie by³o. - No i? - ponagli³a. - Co? A... No i nic. Nie wiem sk¹d. Wzruszy³a ramionami. - Poczekamy tu na nich? - zapyta³a ponownie. - Chyba tak. - To przejdŸmy trochê w bok. - Wskaza³a skalne okruchy, spiêtrzone u stóp prawego zbocza. - Œwiat³o - rzuci³a wyjaœniaj¹co, widz¹c pytaj¹ce spojrzenie mê¿czyzny. - Dziœ jest wyj¹tkowo jasno, mam strzelaæ pod œwiat³o? No co ty? - zdziwi³a siê szczerze. - Nigdy nie strzela³eœ? Nawet z kuszy? - Nie lubiê kuszy - mrukn¹³. - Nigdy w nic nie trafi³em. - O... - westchnê³a, przesadnie zmartwiona. Mia³a ochotê podokuczaæ mu trochê, ale w porê przypomnia³a sobie, ¿e ten cz³owiek wcale nie ma poczucia humoru; ¿artu nie pojmie, przyjacielsk¹ zaœ kpinê gotów wzi¹æ sobie do serca. Pokrêci³a wiêc tylko g³ow¹. - ChodŸmy do tych ska³, Raner. Poszli. Przed wiekami ¿y³o w Grombelardzie potê¿ne plemiê Shergardów. Zaiste wielki, by³ geniusz wywodz¹cych siê z tego ludu budowniczych, bo staro¿ytne budowle i drogi trwa³y na przekór up³ywowi czasu. Nie u¿ywane od setek lat, nigdy nie naprawiane, popad³y w ruinê, ale przecie¿ nie pozwoli³y, by góry po¿ar³y je bez reszty. Wiatr i woda, zabójcze dla brunatnej ceg³y, której u¿ywano w Grombie czy Badorze, zabójcze nawet dla samych Ciê¿kich Gór, okaza³y siê bezsilne wobec znakomicie obrobionych kamiennych p³yt i bloków, s³u¿¹cych za budulec Shergardom. Drogê u³o¿on¹ z takich w³aœnie czworok¹tnych p³yt kamiennych obserwowali Karenira i Raner. Nie zdo³a³y rozmyæ jej deszcze, chocia¿ wyp³uka³y pod³o¿e, po którym bieg³a. Popêkane tafle ju¿ tylko gdzieniegdzie przeziera³y spod naniesionych przez wodê okruchów wietrzej¹cej ska³y. Jednak ten wyboisty, zapadniêty tu i ówdzie goœciniec wci¹¿ stanowi³ najlepszy ze wszystkich grombelardzkich traktów. Lecz goœciniec ów prowadzi³ donik¹d. Poprzecinany licznymi przepaœciami - bo kamienne mosty Shergardów dawno przesta³y istnieæ - urywa³ siê nagle w samym sercu gór, kilkanaœcie mil od Badoru. Czy by³o kiedyœ miasto, do którego wiod³a ta droga? Chyba nie, bo pozosta³yby przecie¿ ruiny... Wygl¹da³o na to, ¿e budowniczowie traktu zarzucili nagle sw¹ pracê. Co mog³o byæ tego przyczyn¹? Nikt nie zna³ odpowiedzi. Tak jak nikt nie wiedzia³, dok¹d wywêdrowa³ potê¿ny ów naród, najpotê¿niejszy, jaki kiedykolwiek ¿y³ pod niebem Szerni. Karenira, usadowiwszy siê miêdzy ska³ami, milcza³a zamyœlona. Przegl¹da³a strza³y, wyjmuj¹c z ko³czana te, które - z jakichœ przyczyn - uzna³a za lepsze od innych. Widaæ by³o jednak, ¿e myœlami jest zupe³nie gdzie indziej. - Chcia³abym wiedzieæ, jacy byli naprawdê - powiedzia³a. - Chcia³abym ich poznaæ. - Kogo? - Raner obserwowa³ szlak. - Shergardów. - A. No tak - powiedzia³ i m¹dre to nie by³o. Uœmiechnê³a siê lekko. Od³o¿y³a ko³czan. Obejrza³ siê na ni¹ przez ramiê. - Te strza³y s¹ lepsze? - Lepsze, co nie znaczy, ¿e dobre... W Grombelardzie nie ma dobrych strza³. Wilgoæ - wyjaœni³a. Wyjê³a ³uk z ³ubia. - Ja nawet ci siê nie dziwiê - mruknê³a - ¿e nie mo¿esz w nic trafiæ. A ja? Chcesz us³yszeæ, jak siê ma legenda do prawdy? - zagadnê³a drwi¹co. Po³o¿y³a ³uk w poprzek kolan. - W Armekcie za takie strzelanie wyrzuciliby mnie z legii. Na piêædziesi¹t kroków mogê trafiæ cz³owieka, ale w które miejsce, to ju¿ czysty hazard. Ciêciwa raz jest mokra, a raz sucha; strza³y czasem lekkie, czasem ciê¿kie, bo z ka¿dej mo¿na wycisn¹æ wodê. Zreszt¹ obojêtne - suche, mokre... Grunt, ¿e zawsze Ÿle wywa¿one i lec¹ce, gdzie im siê podoba, bo pierzyska s¹ dobre do fiku-miku z dziewczyn¹ i naprawdê do niczego innego. - Wziê³a strza³ê i po³askota³a siê po szyi. - Ale dostañ w Grombelardzie dobre strza³y do ³uku! A jak ju¿ dostaniesz, to potem przez pó³ roku mocz na deszczu, t³ucz ko³czanem o ska³y przy wspinaczkach, wywijaj tym, depcz, siadaj, a na koniec strzelaj - zakoñczy³a z niebywa³¹ gorycz¹. - To do dupy - podsumowa³a. - I jeszcze ten wiatr. Zmierzy³ wzrokiem odleg³oœæ dziel¹c¹ ich od traktu. - Piêædziesi¹t kroków... Tu jest chyba wiêcej - rzek³ z lekkim niepokojem. - A je¿eli nie trafisz? Piêciu to trochê za du¿o. W pierwszej chwili nie wiedzia³a, o co chodzi, ci¹gle jeszcze skrzywiona od narzekañ. - ¯e co niby piêædziesi¹t kroków? - zapyta³a. - A... ¿e trafiam cz³owieka? Ech, mówi³am o biegn¹cym cz³owieku. I w nocy - wyt³umaczy³a. Przez chwilê ogl¹da³ j¹ bez s³owa, potem wróci³ spojrzeniem do drogi. - Wiesz, £owczyni - powiedzia³ - czasem nie wiem, kiedy sobie ze mnie ¿artujesz. Przygryz³a wargi, ale zaraz parsknê³a przez nos œmiechem. - Ech, Raner! Ca³e szczêœcie, ¿e jesteœ przystojny. Inaczej... - Id¹ - przerwa³. Spowa¿nia³a natychmiast. - Masz. - Poda³a mu kilka strza³. - Gdzie?! - syknê³a ze z³oœci¹. - Tak trzymaj! - pokaza³a jak