... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Wszystko, co znamy, postrzegamy, czego doświadczamy, jest możliwe, materialne, doczesne, określone, uwarunkowane. Ale Bóg jest wszystkim. Jest wszechświatem, jest więcej niż wszechświatem. Jednak nie da się z niczym porównać. Nie jest ani przyczyną, ani skutkiem. A zarazem uważa się Go za władcę wszechświata. Zwierzchnik żąda porównań, prawda? Jestem zbyt niemy, zbyt pokorny, ażeby być ontologiem. Przepraszam, święty Anzelmie. Wierzę jednak w istnienie Boga lub pierwotnej siły, której nie można poznać. U podstaw mojej wiary leży coś tak bardzo osobistego, że nie mogę się podzielić tym z nikim. Jeśli Bóg jest wszystkim, wobec tego jest również niczym, zakładając, że nic jest wszystkim. A nawet jeśli nic jest tylko niczym, Bóg musi być również niczym, skoro jest wszystkim. Jakkolwiek Kant twierdzi, że egzystencja nie jest orzeczeniem i nie dodaje nic do doskonałości podmiotu. Dlatego obiekt żyjący nie jest bardziej doskonały niż martwy przedmiot. Zatem jestem tutaj i zarazem nigdzie, istnieję w nicości. Jednak nawet moje istnienie jest złudne. Jestem tego pewien. Dlatego nicość musi być zarazem wszystkim, choćby bez Boga, ale jednocześnie złudzenie nie mogłoby się pojawić, zaistnieć i niemal urzeczywistnić bez Boga. Udało mi się skupić i przeprowadzić dowód na istnienie Boga. Wreszcie otwieram oczy. Wciąż jest ciemno, choć oko wykol. Czy to możliwe, że spałem tylko kilka minut i jeszcze nie jest Boże Narodzenie? Przesuwam się ostrożnie w łóżku, by nie obudzić Lor. Tak trudno uwierzyć, że jutro mija trzydziesta rocznica naszego ślubu. Ludzie mawiają: "To trzydziestka!", kiedy chcą powiedzieć, że coś się skończyło. Myślę, że to powiedzenie upowszechniły gazety. Łudzę się, że nas to nie dotyczy. Wierzę, że uda się uratować nasze małżeństwo. Jednak doszukuję się czegoś pozytywnego w tym naszym memento. Myślę, że dzięki tej okrągłej rocznicy oboje uświadomiliśmy sobie, iż w naszym związku istnieją wartości, które warte są ocalenia. Ostatnio zauważyłem, że Lor spogląda na mnie tak, jakby nie znała mnie wcale, a może nie chciała znać. Również to mogę zrozumieć. Ogień wciąż płonie w kominku. Ktoś musiał wstać i dorzucić drew. Możliwe, że to był Ben. Nie, on prawie nigdy nie budzi się w nocy. Zatem zrobiła to Nicole, gdy wróciła z biesiady. A może jeszcze nie ma jej w domu. Mój zegarek leży na kredensie, więc nie wiem, która godzina. Spycham dopalające się bierwiona bliżej siebie i dokładam dwa rozszczepione polana. W ciągu kilku minut ogień powinien znowu buzować aż miło. Przemierzam pokój, by spojrzeć na termometr w migotliwym świetle płomieni. Jest dziewiętnaście stopni, zatem kominek płonął przez całą noc. Sprawdzam, że dwa palniki w grzejniku gazowym palą się równym płomieniem. Wracam tiptopami. Biorę latarkę kieszonkową, która leży obok Bena. Przytrzymuję opadające spodnie od piżamy, gdyż guma jest pęknięta, i mimo paska z klamerką obsuwają się co chwilę. Rozchylam draperie, by spojrzeć na termometr za oknem. Na dworze jest dwadzieścia stopni mrozu! Zatem amplituda między temperaturą w środku a temperaturą na zewnątrz wynosi trzydzieści dziewięć stopni. Czy zasłony na ścianach z waty szklanej zwiększyły izolację, czy też to nasze ciała ogrzały izbę? Spoglądam na choinkę. Nie chcę, żeby świeczki stopiły się od ciepła i krople wosku spadały na prezenty. Ben oddycha głęboko, zarazem spokojnie. Nie sądzę, by pod choinką było zbyt wiele prezentów. W każdym razie jest ich nie więcej niż w innych domach. Wybieram się na mój zwykły poranny spacer, zastanawiając się, czy mamy prezenty dla wszystkich. Chyba zawsze będzie czegoś brakować. Nawet jeśli zostaniemy nagle milionerami, prawdopodobnie zapomnę o kimś albo będzie mi się wydawało, że kogoś pominąłem, że nie mam podarków dla każdego. Wsuwam nogi w pantofle, wkładam sweter na piżamę. Zaciągam pasek na swetrze, by przytrzymać opadające spodnie. Na głowie mam wełnianą szlafmycę, w której zawsze sypiam w młynie zimą. Teraz naciągam ją na uszy. Wezgłowie łóżka znajduje się naprzeciwko zimnej zachodniej ściany, w którą wciąż dmuchają wichry. Mroźne porywiste wiatry wdzierają się do wnętrza młyna przez szczeliny między kamieniami. Wchodzę ostrożnie trzy stopnie wyżej i otwieram drzwi na poddasze. Boże święty, jak tu zimno! Zapalam światło w łazience. Siusiam silnym, długim strumieniem, a potem spuszczam wodę. To zdumiewające, że woda w muszli nie zamarzła. Przypominam sobie, że zostawiłem lekko odkręcony kran nad zlewem w kuchni. Kiedy się obudziłem, usłyszałem kapanie, więc dzięki temu woda nie zamarzła w rurach. Mam nadzieję, że system wodnokanalizacyjny działa bez zarzutu. Zdarzyło się już nieraz, że Mike i ja spędziliśmy wiele zimnych poranków na dole, przenosząc butlę butanową z długim wężem i zapałki i próbując roztopić ten cholerny lód w miedzianych rurach, które prowadzą od piwnicy aż do zlewu w kuchni. Ogrzewaliśmy zamarznięte wodociągi, aż lód w rurach zaczął pękać z niesamowitym odgłosem, który przypominał trzask pękających lodów na wiosnę rozlegający się podskórnym echem, kiedy rzeka rusza wraz z płynącą krą. Zgadzam się, że dźwięk pękających lodów przypomina najpiękniejszą muzykę. Spłukuję. Wylewam wodę z małej patelni, którą podstawiłem z tyłu, gdzie przecieka zbiornik z wodą. Możliwe, że przeciek powstrzymuje wodę w basenie od zamarznięcia. Teraz muszę wykonać najtrudniejsze zadanie, zejść po prezenty, które ukryłem w piwnicy. Doszedłem do wniosku, że nikt nie zajrzy do nieczynnego mechanizmu młyna, ale, do licha, to wcale nie jest takie pewne. Wyciągam ze schowka Ul elektryczną formę do wypieku wafli; kupiłem ją w sekrecie przed Lorettą, która udawała, że nie zauważyła robota kuchennego Moulinexa, choć z pewnością musiała go wypatrzyć, gdy podjechaliśmy wózkiem do kasy. Moja żona ma wrodzone zdolności detektywistyczne niemal jak Sherlock Holmes. Mam dla niej również małą buteleczkę perfum "Ecusson". Zanim wyjechaliśmy z Paryża, poprosiłem przyjaciela, by kupił mi je w tanim sklepiku, Lor zapewne domyśla się, że je dostanie. Zawsze na gwiazdkę daję jej te właśnie perfumy