... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Cała ziemia! - westchnął Hołubek. - Zawojują bez oręża i bez krwi - dodał Waligóra - niewiasty, co ich dla książąt z Niemiec brano, jakby ich u nas lub na Rusi nie było, niewiasty nas zawojowały. Za każdą szedł ksiądz, sługa, służka, czeladź, mnożyli się prędko i co Niemiec u nas, to pan. Z lada pachołków na możnych pourastali. Hołubek, raz wpadłszy na ten przedmiot, niełatwo kończył, rad był z serca zrzucić, co się na nim od dawna zebrało. Mówił długo, a Waligóra słuchał chętnie. Cóż przy tym znaczyła sprawa Leszka czy Konrada, gdy te ziemie całe po cichu przechodziły pod panowanie plemienia, które się wciskało, osiadało i przyswajało je sobie! Waligórze twarz nocą zaszła i mrokiem, napojony tą goryczą pożegnał się z gospodarzem i legł zobojętniały już prawie na to, co go spotkać mogło. Gorszego już się nie spodziewał. Nazajutrz rano, gdy on i ludzie gotowi byli na zamek, przybył ochmistrz księcia Henryka, Peregryn z Weissenburga, który najulubieńszym był jemu i całe miał zaufanie. Niemiec to był, z powołania rycerz, człowiek spokojny, mimo to jak każdy mężnego umysłu mąż, łagodny na pozór i poważny wielce... Ten już się był długim pobytem na dworze śląskim i języka miejscowego nauczył, tak że się z nim mógł rozmówić. Mszczuj zaś miał mocne postanowienie Niemców nie rozumieć i zmusić ich, aby z nim rozmawiali jego językiem. Peregryn przybrał się był widać na przyjęcie posła dosyć dostatnio i pięknie, łańcuch miał na szyi, miecz u pasa, a hełm za nim niosło pacholę. Prawie tak silny i wyrosły jak Waligóra nie ustępował mu piękną postawą i szlachetnym jej wyrazem. Z tych Niemców, co na dworze Henrykowym bawili, znośniejszego trudno zaprawdę znaleźć było. Mszczuj, choć go nie znał z twarzy, słyszał o nim wiele, bo to był nieodstępny sługa albo raczej przyjaciel księcia Henryka. Mimo rycerskiej postawy Peregryna charakter dworu śląskiego odbił się na nim. Mały krzyżyk spod łańcucha jego wyglądał, suknie były barwy ciemnej, krojem jakimś zakonne przypominającym. Wczorajsi urzędnicy musieli mu opowiadać, że Mszczuj niemieckiej mowy rozumieć nie chciał, zbliżył się więc doń Peregryn w imieniu księcia witając go łamaną, ale polską mową. Mszczuj coś krótko odpowiedział i choć Peregryn zdawał się chcieć od razu przyjaźnie zawiązać stosunek, dał poznać, że chce pozostać, nie spoufalając się - z dala. - Kiedy mogę otrzymać posłuchanie u księcia? - spytał Waligóra. - Bądźcie maluczko cierpliwi - rzekł Peregryn. - Teraz jest na mszy świętej, po której psalmy i modlitwy odprawić musi codzienne; po czym dopiero przyjmie was ochotnie. Moglibyście tymczasem - dodał - wygodniej spocząć na zamku naszym, gdzie byście więcej ludzi znaleźli, a nie siedzieli jak tu samotni. Mszczuj zgodził się na to, myśląc, że się też lepiej na grodzie rozpatrzeć potrafi. Wyprowadzono konie, wyszli ci ludzie, którzy towarzyszyć mieli posłowi, Peregryn ze swoimi przyłączył się do nich i cały orszak na zamek pociągnął. Było na nim ludno dosyć, ale zarazem cicho. W podwórcach stały konie i wozy tych, którzy do księcia w różnych sprawach przybywali. Wprowadzony do wielkiej izby Mszczuj znalazł ją na pół już zajętą przez oczekujących. Wpośród nich uderzyły go mnogie habity różnych duchownych ludzi i mnichów, białe, szare, czarne - głowy wygolone, długie suknie klechów, którzy tu przemagali. Stali oni na przedzie, a za nimi rycerstwo tutejsze, dostatniejsze i uboższe, i łacni do rozpoznania po stroju i twarzach osadnicy i urzędnicy niemieccy. W sali panowała cichość klasztorna, bo i ona sama coś miała w sobie klaustramego. Na jednej ze ścian wisiał ogromny krzyż z wizerunkiem Chrystusa, u drzwi było naczynie spore z wodą święconą. Nad wszystkimi wnijściami do niej białą kredą porysowane były litery porozdzielane krzyżykami. Woń kościelnego kadzidła dochodziła tu skądś - i powiększała złudzenie. Mszczuj, rozpatrując się pośród nagromadzonych, postrzegł twarz niegdyś, dawniej, z młodszych lat znajomą. Taką mu się ona przynajmniej zdała, choć niepewien był, czy się nie mylił. Człowiek bowiem, którego znał świeckim, wesołym a ochoczym towarzyszem, zestarzały, spoważniały, miał na sobie suknię zakonu cystersów. Gdy mu się przypatrywał jeszcze Mszczuj zdziwiony tym podobieństwem, mnich także oczy skierował ku niemu, uśmiechnął się i zbliżać zaczął powoli. On to był, ten, którego zwano dawniej Mikołajem z Henrychowa, możny pan, pisarz i kanclerz księcia Henryka, który teraz, własną wieś oddawszy na założony przez siebie klasztor, opatem w nim był obrany. Nosił on wprawdzie dawniej suknie kleryka, ale święceń nie miał i nie okazywał powołania. Mszczuj, który nie słyszał co się z nim stało, zdumiał się, gdy go ujrzał witającego uprzejmie i z widoczną radością. - O mój Boże! - zawołał. - Cóż się stało z wami? - To, co widzicie - odparł cysters spokojnie. - Lepszą cząstkę obrałem sobie - i - jestem szczęśliwy. Do portu przypłynąłem! Waligóra patrzał jeszcze zdumiony, słowa nie mogąc wyrzec. - Zdumiewa cię to, miły bracie - odezwał się Mikołaj