... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Rannego? Per dios, był martwy, senior! — Dla waszego dobra powinniście byli usunąć ciało. Nie był martwy. Zabrano go do hrabiego Hernando, gdzie się do wszystkiego przyznał. Czy potem zmarł na wskutek ran, czy jeszcze żyje, tego nie wiem. Nie mogę się nim zająć, bo jak najszybciej muszę stąd wiać. Dzięki za strzały! Nadeszły w porę!. — Dokąd pan chce wiać? — Z tego kraju! — Z pewnością do Vera Cruz? Niech pan nie jedzie prostą drogą, senior, lecz przez Jalapę, to bezpieczniejsze. A jak pan dotrze, na miejsce niech pan odszuka mego kuzyna Saldano, ma w porcie knajpę, zna nasze rzemiosło i udzieli panu wszelkiej pomocy. — Odszukam go. Wilson podszedł do konia podoficera i otworzył torbę, wiszącą u siodła. Zawierała, oprócz akt, jego portfel i wszystkie przedmioty, które mu zabrano. — Tak, teraz mam znów wszystko, co moje. Na podróż wystarczy, a piękne arkusze muszą zniknąć. Jeden z braveros podał mu ogień. Akta stanęły w płomieniach. Potem wsiadł na konia podoficera. — Bądźcie zdrowi, seniores, i w przyszłości też róbcie dobre interesy! Mnie już nie zobaczycie! Złapał za cugle, użył ostróg i ruszył. Znał okolicę z dawnych czasów, nie istniało więc niebezpieczeństwo, aby pomylił drogę. NA TROPIE Poczciwy Francesco Saldano był niezwykle pobożnym człowiekiem, takie miał przynajmniej o sobie mniemanie. Umiał tak bogobojnie mówić, jakby się uczył języka ojczystego w monasterze San Joseppo w Guadalajara. Ponadto znany był w całym Vera Cruz jako cholerny skąpiec, który nie przepuści okazji, aby powiększyć zawartość swej sakiewki. Zapadał wieczór. Saldano stał w podłym nastroju przy oknie, spoglądając na plac portowy. W knajpie nie było ani jednego gościa i nikt też nie nadchodził. — Fatalnie dziś idą interesy, jak mało kiedy. Chociaż dla marynarzy dzień jest korzystny. Mamy odpływ, wiatr wieje z południowego — zachodu i wszystko, co ma żagle korzysta z okazji, aby opuścić port. Kto zatem ma czas, aby wpaść do Francesco Saldano, czekającego na gości niczym głodny pająk na muchy. Nawet „Unia”, która dopiero co zarzuciła kotwicę, wydaje się mieć zamiar wypłynąć w morze, choć nie mogłem jeszcze załatwić zastępstwa za zbiegłego marynarza. Załadowali szybciej niż kapitan się spodziewał. Wtem przed drzwiami rozległ się stukot kopyt, a zaraz potem jakiś obcy wszedł do środka. — Czy dobrze trafiłem do Francesca Saldano? — zapytał. — Jestem nim, senior. Ale niech pan powie, czy miły zwyczaj pozdrawiania jest panu nieznany? — Niech diabli porwą pańskie zwyczaje! Pozdrawiam, gdy mam czas i ochotę, a właśnie teraz nie mam ani jednego, ani drugiego. — Muszę pana ostrzec. Niech mi pan nie mówi takich słów, obrażających Boga. Mój dom nie jest jaskinią rozpusty. Niech pan się lepiej pomodli! — Niech się pan modli ile pan tylko chce, mnie niech pan zostawi w spokoju! Zresztą, skoro tak pan lubi być pozdrawiany, to mogę to zrobić, a mianowicie, pozdrowić pana od pańskiego brata, który mnie do pana przysyła. — Od Miguela? — zapytał knajpiarz ściszonym głosem. — Robi pan z nim interesy? — Tak. Teraz szukam okazji, aby stąd jak najszybciej prysnąć. — Ach! Hm! Pali się panu grunt pod stopami? Myślę, że trafił pan do właściwego człowieka. Czego się pan napije, senior? — Wszystko mi jedno. Przynieś pan kropelkę i szklankę dla siebie! Saldano pośpieszył do szynkwasu, przyniósł pełną butelkę z dwiema szklankami i usiadł naprzeciw gościa. — Dobrze, że właśnie teraz nie mam gości — zaczął, nalewając. — Jaki interes robił pan z Miguelem? — Nie mówmy o tym, mój drogi. Zna pan aklada z Morelii? Saldano zrobił wielkie oczy. — Ach, to tak? Hm, to może pan na mnie liczyć! A więc, chce pan odjechać najszybciej, jak to tylko możliwe. W jakim kierunku, senior? — Do Nowego Orleanu. — Dziś i jutro nic nie ma. Znam doskonałą okazję do Galveston. Stamtąd nietrudno złapać okręt