... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Tommy spojrzał na zegarek. — Dobry Boże, jest już po wpół do dziewiątej? — Tak, proszę pana. A ten kurczak… — Daj spokój, Albercie, po prostu wyjmij go z piecyka i podziel na nas dwóch. Dobrze jej tak! To ma być „przed obiadem”?! — Oczywiście niektórzy jadają później. Kiedyś byłem w Hiszpanii i proszę mi wierzyć, nie dostanie się tam nic do jedzenia przed dziesiątą. Dziesiątą wieczorem! Co za naród, ani krzty kultury! — Aha — zgodził się z roztargnieniem Tommy. — Nawiasem mówiąc, nie wiesz czasem, gdzie ona właściwie była przez cały ten czas? — Znaczy się, pani? Nie wiem. Pewnie kręciła się tu i tam. Z początku chciała jeździć w różne miejsca pociągiem, z tego, co zrozumiałem. Ciągle przeglądała rozkłady jazdy i tak dalej. — Dobrze, w końcu każdy zabawia się na swój sposób. Moja żona, jak się zdaje, najbardziej lubi podróże pociągami. Swoją drogą, gdzie ona się podziewa? Jak nic, siedzi w damskiej poczekalni w Little Dither on the March. — Przecież wiedziała, że pan dziś przyjeżdża, prawda? Więc jakoś tu dotrze. Na pewno. Tommy zrozumiał, że właśnie ofiarowano mu akt lojalności. On i Albert złączyli swe siły i wspólnie potępili Tuppence, która wskutek swych flirtów z Brytyjskimi Kolejami nie wróciła na czas do domu i lekceważąc swe obowiązki, nie zgotowała strudzonemu mężowi stosownego powitania. Albert poszedł do kuchni uwolnić kurczaka od zagrażającej mu kremacji w piekarniku. Tommy, który już miał udać się za nim, zatrzymał się nagle wpół kroku i spojrzał w stronę kominka. Postąpił parę kroków i ogarnął wzrokiem wiszący na ścianie obraz. Śmieszne, że Tuppence tak mocno obstawała przy tym, jakoby widziała przedtem ów dom. On, Tommy, z całą pewnością go nie widział. Zresztą to całkiem zwyczajny dom, jakich wiele. Wspiął się na palce, ale że nie miał dobrej perspektywy, zdjął obraz ze ściany, by przyjrzeć mu się lepiej przy świetle. Cichy, spokojny dom. Na dole podpis artysty — nazwisko zaczynało się na B, dalej nie dawało się dokładnie odcyfrować. Bosworth… Bouchier… Tommy wziął lupę, by zbadać rzecz dokładnie. W tym momencie w hallu rozległ się wesoły dźwięk krowiego dzwonka. Albert z wielkim uznaniem odniósł się do szwajcarskich dzwonków, które Tommy i Tuppence przywieźli kiedyś z Grindelwaldu, i po pewnym czasie stał się prawdziwym wirtuozem owego instrumentu. Obiad na stole… Tommy posłusznie zszedł do jadalni. Dziwne, że Tuppence dotąd się nie zjawiła. Nawet jeśli złapała gumę, co wydawało się prawdopodobne, powinna zadzwonić i wytłumaczyć spóźnienie. — Mogłaby się domyślić, że się niepokoję — powiedział do siebie. Oczywiście tak naprawdę nigdy się nie martwił o żonę. Z nią zawsze wszystko było w porządku. Albert jednak nie podzielał tego zdania. — Mam nadzieję, że nie miała wypadku — zauważył, podając Tommy’emu półmisek z kapustą. — Zabierz to. Dobrze wiesz, że nie znoszę kapusty. Co za pomysł z tym wypadkiem? Przecież jest dopiero wpół do dziesiątej. — Dzisiejsze drogi to czysty horror. Każdy może mieć wypadek. Zadzwonił telefon. — To ona! — krzyknął Albert. Czym prędzej odstawił półmisek na kredens i wybiegł z pokoju. Tommy także zostawił talerz z kurczakiem i pośpieszył do hallu, wołając: „Już odbieram”, ale Albert go wyprzedził. — Tak? Tak, pan Beresford jest w domu, już podchodzi. — Obrócił się do Tommy’ego. — Jakiś doktor Murray do pana. — Doktor Murray? — Tommy zastanawiał się przez chwilę. Nazwisko wydało mu się znajome, ale jakoś nie potrafił sobie przypomnieć, kto to taki. Jeśli Tuppence miała wypadek… Nagle go olśniło. To przecież doktor Murray opiekował się staruszkami w Słonecznych Wzgórzach. Pewnie chodzi o jakieś formalności związane z pogrzebem ciotki Ady. Tommy, prawdziwe dziecko swoich czasów, od razu pomyślał o takich czy innych dokumentach — o czymś, co on albo doktor Murray muszą podpisać. — Halo, tu Beresford. — O, cieszę się, że pana złapałem. Pamięta mnie pan, mam nadzieję? Opiekowałem się pańską ciotką, panną Fanshawe. — Tak, oczywiście. Czym mogę panu służyć? — Chciałbym zamienić z panem kilka słów. Może moglibyśmy się spotkać w mieście któregoś dnia? — Czemu nie, bardzo chętnie. A… czy chodzi o coś, czego nie można powiedzieć przez telefon? — To raczej nie jest sprawa na telefon. Wprawdzie nie ma wielkiego pośpiechu, ale chciałbym z panem pogadać. — Mam nadzieję, że to nic złego? — spytał Tommy, zachodząc w głowę, skąd mu się wzięło takie przypuszczenie. Dlaczego miałoby chodzić o coś złego? — Nie, właściwie nie. Być może robię z igły widły, prawie na pewno tak jest. Ale w Słonecznych Wzgórzach dzieją się dziwne rzeczy. — Chyba nie chodzi o panią Lancaster? — O panią Lancaster? — lekarz zdawał się zaskoczony. — Ach, nie. Ona wyjechała jakiś czas temu, jeszcze przed śmiercią pańskiej ciotki. To coś zupełnie innego. — Nie było mnie w domu, dopiero co wróciłem. Zadzwonię do pana jutro rano, to się umówimy, dobrze? — W porządku. Podam panu numer, do dziesiątej będę w ambulatorium. — Złe wieści? — spytał Albert, gdy Tommy wrócił do jadalni. — Na miłość boską, przestań krakać! Nie, oczywiście, że nic złego. — Myślałem, że może pani… — Nic jej nie jest. Jak zawsze. Prawdopodobnie zwęszyła jakąś zwierzynę i teraz ją śledzi. Wiesz, jaka ona jest. Nie zamierzam się więcej martwić. Zabierz talerz. Za długo trzymałeś tego ptaka w gorącym piecu i teraz jest niejadalny. Przynieś mi kawę, a potem idę spać. — Jutro na pewno będzie list. Opóźnienie na poczcie, wie pan, jak to jest. A może zadepeszuje albo zadzwoni. Ale następnego dnia nie było ani listu, ani depeszy, ani telefonu. Albert zerkał spod oka na Tommy’ego. Wiele razy otwierał usta i znowu je zamykał, trafnie osądzając, że ponure przepowiednie nie będą mile widziane. W końcu Tommy’emu zrobiło się go żal. Przełknął ostatni kęs grzanki z dżemem, popił go kawą i przerwał milczenie: — No dobra, Albercie, powiem to pierwszy: Gdzie ona jest? Co się z nią stało? I co wobec tego robimy? — Zgłosimy na policję? — Nie jestem pewien. Widzisz… — Bo jeśli był wypadek… — Miała przy sobie prawo jazdy. I parę innych dokumentów. Szpitale dość szybko zgłaszają takie sprawy… nawiązują kontakt z krewnymi i tak dalej. Nie chcę przesądzać, ale… ona sama mogła sobie tego nie życzyć. Ty absolutnie nie masz pojęcia, dokąd pojechała? Nic nie mówiła? Może wspomniała chociaż nazwę hrabstwa albo jakiegoś miejsca? Albert potrząsnął tylko głową. — A w jakim była nastroju? Zadowolona? Podekscytowana? Zmartwiona? Tym razem padła natychmiastowa odpowiedź. — Radosna jak ptaszek. Aż tryskała zadowoleniem. — Niczym terier na tropie — mruknął Tommy. — Właśnie tak, proszę pana. Sam pan wie, jak… — Jak ona się czego uczepi, co? Ale zastanawia mnie jedno… — Tommy umilkł