... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Widzę to. Będą płonąć ognie. Te dryftery są suche, kolego. Dobrze się palą. Czeka nas wielkie sprzątanie. Kamiński zaklął ostro pod nosem. – Wyprowadźcie mnie stąd – powiedział w przestrzeń. – Nie wytrzymam tego. – Nie przejmuj się – rzucił sucho Pearson. – Nie, nie wytrzymam – wstał i zaczął bez celu krążyć po pokoju. – Nic nie możemy zrobić! Nie możemy go tknąć: on naprawdę widzi to wszystko. Nic mu z naszej strony nie grozi – i on dobrze o tym wie. Był wczesny wieczór. Cussick i Pearson stali w ciemnym korytarzu na najwyższym piętrze policyjnego biurowca. Kilka kroków od nich czekał goniec o pozbawionej wyrazu twarzy pod stalowym hełmem. – Cóż – zaczął Pearson. Zadygotał.– Zimno tutaj. Może przyjdziesz do mnie na obiad, razem z żoną? Porozmawiamy, posiedzimy, omówimy sprawy. – Dzięki, chętnie – odparł Cussick. – Jeszcze nie poznałeś Niny. – Rozumiem, że miałeś właśnie urlop. Miesiąc miodowy? – Coś w tym rodzaju. Mamy miłe nieduże mieszkanie w Kopenhadze... zaczęliśmy je malować. – Jak je zdobyliście? – Rodzina Niny zakręciła się koło tego. – Twoja żona nie jest w Służbie Bezpieczeństwa, prawda? – Nie. Jej działka to sztuka i idealizm. – Co mówi na to, że jesteś gliną? – Nie jest tym zachwycona. Zastanawia się, czy to w ogóle potrzebne. Nowa tyrania... Ostatecznie – dodał z ironią – absolutyści wymierają. Jeszcze parę lat i... – Myślisz, że Hitler był jasnowidzem? – zapytał znienacka Pearson. – Tak, tak mi się zdaje. Nie w takim stopniu jak Jones, oczywiście. Sny, domysły, przeczucia... Dla niego także przyszłość była niezmienna. I podejmował długofalowe ryzyko. Myślę, że Jones też zacznie to robić. Teraz, kiedy zaczyna rozumieć, po co jest na świecie. Pearson trzymał w dłoni cienki plik papierów, leniwie uderzając weń palcami. – Wiesz, przyszła mi do głowy szalona myśl. Nabrałem ochoty, żeby zejść na dół, tam, gdzie go trzymają, otworzyć mu siłą usta i wrzucić mu do gardła granat atomowy. Rozerwać jego ciało na strzępy. Ale potem zacząłem się zastanawiać. – Jego nie da się zabić – powiedział Cussick. – Jego da się zabić. Ale nie da się go wziąć przez zaskoczenie. Aby go zabić, trzeba by go było osaczyć ze wszystkich stron. Ma nad nami przewagę jednego roku. Kiedyś tam umrze. Jest przecież śmiertelny. Hitler też w końcu umarł. Ale w swoim czasie uniknął wielu kul, trucizn i bomb. Aby zabić Jonesa, potrzebny byłby zaciskający się pierścień... pokój bez drzwi. A z wyrazu jego twarzy widać, że wciąż ma jakąś furtkę. Przywołał gońca. – Oddaj to do rąk własnych. Wiesz gdzie – na dole, w 45A. Tam, gdzie trzymają tego zasuszonego wieśniaka. Goniec zasalutował, wziął dokumenty i odmaszerował szybkim krokiem. – Jak sądzisz, czy on naprawdę wierzy w to wszystko? – zastanawiał się Pearson. – W to, co mówił o dryfterach? – Nigdy się tego nie dowiemy. To jest jego mocny punkt. Oczywiście, że one będą lądować. Poruszają się przypadkowo, nieprawdaż? – Prawdę powiedziawszy – odrzekł Pearson – jeden już wylądował. – Żywy? – Martwy. Uczeni właśnie prowadzą nad nim badania. Najwyraźniej ta informacja nie wydostanie się na zewnątrz... do następnego razu. – Czy mogą coś o nim powiedzieć? – Nawet dość sporo. To olbrzymi jednokomórkowy organizm, którego naturalnym środowiskiem jest przestrzeń kosmiczna. Dryfuje w niej, posługując się jakimś nieokreślonym napędem. Jest absolutnie nieszkodliwy. To po prostu wielka na dwadzieścia stóp ameba. Ma coś w rodzaju twardej błony dla ochrony przed zimnem. To nie jest żadna złowieszcza inwazja. Te nieszczęsne stworzenia po prostu wędrują bez celu. – Co one jedzą? – W ogóle nie jedzą. Żyją po prostu tak długo, aż padną. Nie mają układu pokarmowego, żadnego procesu trawiennego, żadnego wydalania, żadnego aparatu rozrodczego. Są jakby niekompletne. – To dziwne. – Najwyraźniej wpadliśmy w ich rój. To oczywiste, że zaczynają spadać na Ziemię. Będą uderzać tu i tam, rozbijać się na miazgę, plaskać o samochody, rozpłaszczać się na polach. Zapaskudzą jeziora i strumienie. Staną się utrapieniem. Będą gnić i cuchnąć. Najprawdopodobniej na ogół będą po prostu leżeć spokojnie i zdychać. Prażyć się na słońcu... tego akurat zabiło gorąco: spaliło go na frytkę. A tymczasem ludzie będą mieli o czym myśleć. – Szczególnie kiedy Jones ruszy do akcji. – Jeśli nie Jones, znajdzie się ktoś inny. Ale Jones ma ten swój talent, tę przewagę. Może mieć decydujący głos. – Ten dokument to był nakaz jego zwolnienia, prawda? – Zgadza się – odparł Pearson. – Jest wolny. Dopóki nie wymyślimy nowego prawa, jest wolnym człowiekiem. Może robić, co zechce. Rozdział szósty W niewielkiej, lśniącej bielą, ascetycznej celi policyjnego aresztu Jones płukał sobie usta płynem Dr. Sheriffa. Płyn był gorzki i przykry w smaku. Jones przesuwał go spod jednego policzka pod drugi, przez chwilę przepłukiwał nim gardło, po czym wypluł do porcelanowej umywalki. Dwóch umundurowanych policjantów, po jednym w każdym końcu celi, obserwowało go w milczeniu. Jones nie zwracał na nich uwagi. Przeglądając się w lustrze nad umywalką, starannie przyczesał włosy. Następnie bokiem kciuka przetarł sobie zęby. Chciał być w formie