... masz przeĹźywaÄ Ĺźycie, a nie je opisywaÄ.
Ale w tym momencie pierzyna spadła mu na gło- wę. Nacisnšł spust, chlusnšł ogień. Zadzwoniło mu w uszach i poczuł gryzšcy dym prochu; zanim wy- winšł się z pierzyny, usłyszał już tylko klapnięcie wierzei. Strzelił tam jeszcze raz, na lepo. Konie błysnęła myl. Wyskoczył szybko do stajni, była pusta. Podniósł krzyk. Z chałupy wy- padł ojciec w kalesonach. W oknie błysnęło wiatło, matka chyba zapalała latarkę. Złodzieje!!... Ojciec, złodzieje... Konie zabrali! Gdzie? Co?... pytał stary, zasapany od szyb- kiego biegu. Znów błysnęła daleka błyskawica i zanim nadle- ciał grzmot, zobaczył, że konie stojš u wozu porzu- conego porodku podwórka. Ruszył tam z rewolwe- rem gotowym do strzału. Z chałupy biegła już matka ze wiatłem. Nikogo nie było. Nie zdšżyli, psie krwie, oblicować, ruszyć nie mogli... To ty strzelałe? Ano. Trafiłe? Chyba nie, może drasnęło gdzie, nie wiem. Wespół z ojcem, wiecšc latarkš, obszukali tok, brama od strony pola była otwarta... Ale zaraz za stodołš zaczynały się krzaki leszczyny i tarninowe zarola opadajšce stromo do jaru, no, to proste, że tam już nikogo po nocy znaleć nie było można. Wypatrzył widać, że pociel jest w stodole, a ty, noc w noc po wiecie sobie ganiasz, to i chciał zabrać przy okazji. Pierzyna mu się spodobała, patrz- cie, do czego to doszło!... Będzie trzeba za dnia do- brze w stodole i w debrze popatrzeć, może raniony, to zostawił lad. Ale rankiem, a nawet póniej, kiedy przyszedł Lato, do którego dotarła wieć o usiłowaniu kra- dzieży, ladów krwi nie znaleziono. Owszem, innych było sporo, ale krwi nie. W debrze, idšc tropem złodziei, znalazł Wiktor niewypał z browninga, pod- niósł go, obejrzał. Zobacz no, Szczepan, to było dla ciebie po- kazał chłopakowi nabój. Szczęcie twoje, że pi- ston nie wypalił, iglica le uderza. Jak to dla mnie, stšd, z debry chciał do mnie walić? Nie, pewnie strzelał już w stodole, ale przeła- dował broń dopiero tutaj, gdyby go dalej gonił, strzeliłby drugi raz. Pomyszkowali jeszcze po krzakach, obszukali pod- wórka, ale niczego nie znaleli. Tymczasem zaczęli cišgać sšsiedzi, wieć o kradzieży rozeszła się po wsi piorunem. ROZDZIAŁ XXI Malarz posłyszał za sobš w dole jaki szmer, jak- by kto westchnšł. Spojrzał i zobaczył w ukonie padajšcych z okna promieniach słońca przedziwne zjawisko dziewczynę w złotej aureoli włosów przewietlonych ostrym wiatłem. Odłożył pędzle i powoli zszedł z rusztowania. Podchodził cicho, na palcach, jakby bojšc się spłoszyć marzenie, które unicestwić może każdy nieostrożny głos. Umiech- nęła się do niego, ale nie odpowiedział na ten u- miech. Pocišgnšł jš lekko w bok, poszła bezwolnie, zdumiona jego zachowaniem, lekkim dotknięciem rę- ki ustawił głowę tak, aby wiatło padajšce na twarz zagrało na czole, rzęsach, policzkach... Nie ruszaj się szepnšł. Szept ten sparali- żował dziewczynę. Wbiegł na rusztowanie, zaszelecił papier, i ma- larz wrócił z kartonem, jakš deskš, dwoma zbitymi z cienkich dršżków kobyłkami. Poustawiał to wszyst- ko, przypišł karton do deski i szybko, goršczkowo, jakby go kto cigał, zaczšł muskać papier kredka- mi... Zrazu blado, niemiało, potem coraz wyraniej zaczęła wyłaniać się otoczona włosami twarz, szyja... Przerwał, podszedł do niej, pieszczotliwie dotknšł policzka, karku. Krysoczka drgnęła, jaki ogień prze- leciał przez niš aż do stóp. Zdejm to szepnšł i lekko szarpnšł za bluzkę rozpinajšc zatrzaskę. Tu, w kociele? zapytała bezgłonie samym poruszeniem warg. Rzucił kredki na ławę i zaryglował drzwi. Potem jeszcze pobiegł zamknšć wejcie do zakrystii. Nie protestowała, kiedy uwalniał jš z ubrania. Jęknęła tylko, gdy kilkoma energicznymi ruchami obnażył jej piersi, dotknšwszy ich przypadkowo a tak delikat- nie, jakby musnęło je skrzydło ptaka. Potem, już bez oporów, rozebrał calusieńkš. Gdy próbowała osłaniać się, uderzył jš z przyganš po rękach jak dziecko. Odsunšł się parę kroków i spojrzał z za- chwytem. Jeste piękna...! Jak ci na imię? Krysia. Jeste przeliczna, Krysieńko