... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Kościelny przerwał pracę. Gerard się zachwiał i przycisnął ręką serce. Kościelny podtrzymał go i wezwał pomocy. Jorian Ketel, który pozostał jeszcze na cmentarzu opłakując swą dobrodziejkę, podbiegł i we dwóch zanieśli Gerarda na plebanię. — Ach, Jorianie, dobry człowieku! — powiedział. — Coś załamało się we mnie. Czuję i słyszę; tu, Jorianie, tutaj — i przyłożył rękę do piersi. Rozdział C Dwa tygodnie później blady, zgarbiony człowiek wszedł do klasztoru dominikanów na przedmieściu Goudy i poprosił o chwilę rozmowy z bratem Ambrożym, który w zastępstwie kierował klasztorem. Przeor zmarł niedawno, a następca, choć wyznaczony, nie zjawił się. Chorym człowiekiem był Gerard, który przybył do klasztoru zakończyć życie tak, jak je rozpoczął. Miał przejść próby nowicjatu, ale w rzeczywistości był umierający i wiedział o tym. Chciał tam umrzeć w spokoju pod bokiem przyjaciela — dobrego, łagodnego brata Ambrożego i innych mnichów, dla których zawsze jego dom i serce stały otworem. Nie mógł już znieść swej plebanii, z którą zbyt wiele wiązało się wspomnień o Małgorzacie. Ambroży, który znał jego wartość i jego. smutek, nie tracił zacnej nadziei, że uda mu się wyleczyć przyjaciela i przywrócić księdza parafii. Umieścił go w wygodnej celi nad furtą, zabronił postów i innych umartwień. Po kilku dniach przyjechał jednak nowy przeor, który okazał się okrutny jak Tatar. Przede wszystkim postanowił ukrócić nadużycia i wzmocnić ogólną dyscyplinę, a usłyszawszy pewnego dnia, że wikary z Goudy wstąpił jako nowicjusz do klasztoru, powiedział: „Dobrze. Niech zostawi probostwo albo niech się stąd zabiera. Nie potrzebuję w moim domu tłustych proboszczów“. Posłał potem po Gerarda, który do niego przyszedł; gdy na siebie wzajemnie popatrzyli, obaj razem krzyknęli: — Klemens! — Hieronim! Rozdział CI Hieronim nie zmienił ponurego zawsze usposobienia, ale złagodził nieco swój stosunek do Gerarda. Przez cały czas pobytu w Anglii bardziej, niż mu się to wydawało możliwe, odczuwał brak towarzysza i często się zastanawiał, jak potoczyły się jego losy. To, co usłyszał w Goudzie, poprawiło jego opinię o słabym bracie; szczególnie podobał mu się opór przeciw papieżowi i franciszkanom w sprawie „piekielnej herezji Niepokalanego Poczęcia“, jak ją nazywał. Gdy jednak któryś z młodych mnichów powiedział mu ze łzami w oczach o przyczynie choroby Gerarda, dawna jego pogarda odżyła: „Umierać dla kobiety!“ Postanowił przeszkodzić temu skandalowi; dwa razy dziennie odwiedzał Klemensa w celi, próbował całego dawnego wpływu i całej elokwencji, aby wyrwać Klemensa z niegodnego upadku ducha. Przekonywał, że nie wolno mu pozbawić Kościoła pobożności, a domu zakonnego daru swej wymowy w tak krytycznym okresie. Gerard słuchał, przyznawał mu rację, podziwiał jego siłę, spowiadał się z własnej słabości i w dalszym ciągu wyraźnie marniał, dążąc do krainy wieczności. Pewnego dnia Hieronim rzekł, że opowiedziano mu jego historię i że wysłuchał jej z dumą. — Ale teraz — dodał — psujesz wszystko, Klemensie, gdyż jest to triumf ziemskiej namiętności. Lepiej byłoby ustąpić i odpokutować, niż opierać się, gdy ta niewiasta żyła, a poddać się temu teraz ciałem i duszą. — Drogi Hieronimie — odparł Klemens tak łagodnie, że sprzeciw zatracił nawet cień sprzeciwu — wydaje mi się, że jesteś wobec mnie nieco niesprawiedliwy. Nie ma tu namiętności, lecz głębokie uczucie, za które nie rumienię się tutaj, skoro nie będę rumienił się za nie w niebie. Pomyśl jeno, bracie, czy biedny pies, który zdycha z żalu na grobie swego pana, winien jest grzechu namiętności? Tak też ze mną. Namiętność ocaliłaby życie, a zgubiła duszę. Ona była mym dobrym aniołem. Pomagała mi w obowiązkach i miłosierdziu; jej twarz dodawała mi odwagi na ambonie, jej usta pocieszały, gdy spotykała mnie niewdzięczność. Związana była ze wszystkim, co było dobre w mym życiu; wspierała mnie tak długo, że nie potrafię sam wędrować. Drogi Hieronimie, uwierz mi, nie buntuję się przeciw wyrokom Nieba. Sam Pan Bóg chce mnie już uwolnić. Gdy rzucali ziemię na jej biedną trumnę, pękło coś w mej piersi, co nie da się już naprawić. Słyszałem i czułem. Od tego czasu, Hieronimie, jadło straciło smak w mych ustach. Mając teraz zawiązane oczy, nie mógłbym ci powiedzieć, czy jem chleb czy mięso. — Święci pańscy! —Ale z drugiej strony od tejże chwili opuściła mnie rozpacz, mogłem się znowu uśmiechać. Często uśmiecham się, ale czemu? Tak to zrozumiałem: Ten, w którego rękach są losy życia i śmierci, ofiarował mi w tej minucie wielkie wezwanie — pękła we mnie jakaś struna. życia. On jest miłosierny. Żyłbym nieszczęśliwy, ale On rzekł: nie. Dość się dokonało, dość wycierpiano: biedny, słaby mój sługo kochający, błędy twe wybaczone, smutki dobiegają kresu, pójdź, odpocznij. Idę, Panie, idę. Hieronim jęknął. — Kościół zawsze miał sługi święte, lecz słabe — rzekł. — Oddałbym dziesięć lat swego życia, aby ocalić twoje. Ale widzę, że to niemożliwe. Umieraj w spokoju. I oto po paru dniach Gerard umierał w aureoli takiej świątobliwości i szczęścia, że niejeden leciwy święty towarzyszył tym ostatnim chwilom, aby zapamiętać jego ostatnie słowa. Wieczorem widział się z Idzim i prosił, aby nie pozwolił głodować biednemu Kubie, dopilnował, aby prawni opiekunowie małego Gerarda godnie wypełniali swe obowiązki, ucałował rodziców i odesłał Dionizego do przyjaciół w Burgundii. „Mógłby się tu biedaczysko bardzo źle czuć bez swego kamrata“. Potem rozmawiał w cztery oczy z ojcem Hieronimem. Bliżej nie wiadomo, co zaszło między nimi, ale zapewne coś ważnego, bo przeor wyszedł z rękami skrzyżowanymi na piersiach, nisko opuszczoną dumną głową i ciężko wzdychając. Dwaj mnisi, którzy czuwali przy umierającym aż do jutrzni, opowiadali, że całą noc co pewien czas wydawał tylko pobożne westchnienia, wyrażające dziękczynienie i chwałę; raz stracił przytomność i sądził, że widzi Małgorzatę spacerującą po zielonych łąkach z innymi duchami w bieli, przywołującą go skinieniem ręki. Wszystkie owe duchy uśmiechały się i pozdrawiały go. Obydwaj mnisi opowiadali (ale może to imaginacja), że tuż przed brzaskiem coś trzy razy zapukało w ścianę. Słyszeli te powolne kolejne stuknięcia; usłyszał je też umierający i rzekł: „Idę, ukochana, idę“. Jedno jest pewne, że Gerard wyrzekł te słowa, co uczyniwszy, zaczął przygotowywać się do odejścia