... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

W dodatku mieszkał przecież w Warszawie i tylko od czasu do czasu wpadał do Krakowa. Nie miał więc tego wsparcia, które my znajdowaliśmy w sobie nawzajem. To nie były dla nikogo z nas lekkie lata. Stomma na przykład pracował w muzeum. Chodziłem tam do niego. Siedział w jakimś jeszcze prawie nie urządzonym pokoiku na strychu, ale zawsze był w dobrym humorze. W ogóle humory były raczej niezłe. Bardzo dbaliśmy o to, żeby się wzajemnie podtrzymywać na duchu. 30 – A jak Państwo wyobrażaliście sobie wówczas swoją przyszłość? Czy uważaliście, że świat się zawalił, że to już koniec? Znalazłem u Tyrmanda dość specyficzne zdanie, przywołujące Pańską wypowiedź. „Teraz, po likwidacji „Tygodnika”, kiedy już niczego więcej nie napiszę...” – Ja raczej nie spodziewałem się cudów, ale napisałem jednak w tamtym okresie książkę o komunizmie, która składa się z osobnych fragmentów, jakby aforyzmów. Nawet ją czytałem w naszym klubie. Niestety, zdaje się, że zginęła u Giedroycia, już nie pamiętam, w jaki dokładnie sposób. Zacząłem też pisać jakąś powieść, ale nie kontynuowałem jej. – Dlaczego? – Też czytałem je fragment w klubie. Zdaje się, że Jaś Szczepański wyśmiewał się z opisanego tam romansu i mnie zniechęcił. – Chciałbym wrócić do Pańskich ówczesnych oczekiwań. Czy spodziewał się Pan, że taki stan rzeczy będzie trwał wiecznie? Czy też raczej antycypował Pan ten przełom, który nastąpił kilka lat później? – Musze przyznać, że nie bardzo wierzyłem w przełom. Październik był dla mnie raczej miłym zaskoczeniem. – A więc wyobrażał Pan sobie, że jest Pan skazany na takie deptanie w miejscu do końca świata? – Tak, wyobrażałem sobie, że będzie już trwała taka sowietyzacja. Z tym, że w Krakowie to wyglądało jednak trochę inaczej niż na przykład w Warszawie. W Krakowie myślało się w kategoriach historycznych. Zwłaszcza Gołubiew mówił dużo o historii i o tym, że teraz wraca się do tradycji piastowskiej, że Polska zwraca się na Zachód, że odżywa słowiańszczyzna. Wymyślał na pocieszenie takie różne teoryjki. Mówił, że krok historii to nieraz kilkaset lat, więc nie ma się co martwić. Dla ludzi wyrzuconych z Wilna, takich jak Stomma, Gołubiew, Jasienica, był to wstrząs dużo większy niż dla nas. Oni przeszli dużo więcej niż my, ludzie z Polski centralnej, i musieli mieć nieco inną perspektywę. W każdym razie ja nie spodziewałem się po przyszłości niczego dobrego. Muszę powiedzieć, ze przedpaździernikowa odwilż była dla mnie zaskakującym zjawiskiem – tym bardziej, że na przykład w literaturze robili ją ci sami ludzie, którzy przedtem forsowali socrealizm. Sygnał do odwilży przecież dali: Andrzejewski, Brandys, Ważyk – filary socrealizmu. Początkowo nie mogłem tego zrozumieć. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że ci ludzie, którzy poczuwali się do odpowiedzialności za lata pięćdziesiąte, chcieli jakoś się zrehabilitować, odkręcić to, co namotali. Później, już przed samym Październikiem, pojawił się w Krakowie nasz partyjny rozmówca – Władysław Bieńkowski. – Chciałbym jeszcze zatrzymać się na okresie najczerwieńszego socrealizmu. Kiedy uświadomił Pan sobie, że coś takiego, jak odwilż, może się zbliżać? – Dość późno. Chyba dopiero w 1955 roku. Nawet, kiedy ukazał się „Poemat dla dorosłych” Ważyka, pomyślałem, że skoro cenzura to puściła, skoro ukazało się to w druku, widać ktoś ma w tym interes i nie należy się dać nabrać. Tymczasem rzeczywiście w naszej partii dokonywał się przełom. My jednak nie braliśmy udziału w tych przemianach i właściwie włączyliśmy się dość późno – właściwie dzięki Bieńkowskiemu, który pokazał się w Krakowie. – Mówi Pan – „pokazał się Bieńkowski”. Skąd on, stary komunista, wziął się na Państwa horyzoncie? – Myślę, że spotkał Zawieyskiego i Gołubiewa, miał z nimi jakąś rozmowę, i jej treść zreferował nam Zawieyski. Dokładnie już nie pamiętam, ale wydaje mi się, że tak właśnie to wyglądało. Dla nas frapujące było to, ze Bieńkowski, który też został odsunięty, zaczął nas przekonywać, że powinniśmy się „włączyć”. Zaczęliśmy śledzić wydarzenia, a potem już bardzo szybko przyszło zwolnienie Gomułki i wszystkie dalsze wydarzenia. – Jaka była wówczas pozycja Zawieyskiego? 31 – Zawieyski był ludowcem, ateistą, którego jeszcze przed wojną zawrócił ksiądz Jan Zieja. Było to spektakularne nawrócenie, wkrótce potem Zawieyski zaczął pisywać sztuki religijne. Zachował jednak swoje znajomości nie tylko wśród ludowców. Władze raczej go lubiły, bo miały zaufanie, że to nie jest reakcjonista, tylko szczery, ideowy ludowiec, organizator przedwojennych teatrów ludowych. Miał kartę, która mogła się niektórym „towarzyszom” podobać. Jednocześnie cieszył się dużym zaufaniem Prymasa i biskupów. – A jaką rolę odgrywał w okresie zawieszenia „Tygodnika”? Nie był przecież w redakcji, nie mieszkał w Krakowie, a jednak ciągle przewija się przez Państwa opowieści... – Tak, bo w tym okresie był naszym głównym źródłem wiadomości ze sfer warszawskich. Wśród znajomych Zawieyskiego był na przykład Ochab, który chyba nawet mieszkał u niego przed wojną, Zawieyski spotykał się w Warszawie z różnymi ludźmi, wyciągał z nich nowinki i przywoził do Krakowa. Z jego wiadomości wynikało, że muszą nastąpić poważne zmiany. Natomiast my w Krakowie nie bardzo w to wierzyliśmy. Pamiętam nasz popłoch, kiedy ten cały ruch się zaczął. Przyjechałem wtedy do Warszawy, poszedłem do SPATiF-u i tam spotkałem znanego plakacistę Henryka Tomaszewskiego. Zacząłem mu mówić, że my siedzimy w Krakowie, a tu dzieją się takie ciekawe rzeczy, że mam już dosyć tej naszej izolacji, bojkotu i opozycji, że chciałbym się włączyć w życie publiczne. Wtedy on zaczął mnie przekonywać, nawet klęknął (byliśmy po wódce), i mówi: „Ja pana błagam, niech pan nic nie robi, niech pan poczeka rok, a samo was wyniesie”. Były to zupełnie prorocze słowa i całe szczęście, że ich posłuchaliśmy. Później, wczesną jesienią, kiedy jeszcze nie było mowy o wznowieniu „Tygodnika”, napisałem do warszawskiej „Nowej Kultury” artykuł, w którym stawiałem różne postulaty, a przede wszystkim żądałem zwrócenia nam pisma. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu tekst został wydrukowany. To już był dla nas jakiś konkretny sygnał. – Wspominał mi Jerzy Turowicz, że zwracano się do Panów z różnych pism z propozycjami współpracy, zanim jeszcze sprawa „Tygodnika” w ogóle stanęła. Czy Pan również takie propozycje wówczas otrzymywał? – Miałem propozycję z „Po Prostu”, ale napisałem artykuł, który im się nie spodobał, bo był przeciwko socjalizmowi. Na mnie to pismo zrobiło kiedyś ogromne wrażenie