... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Niczego nie pragnęły tak bardzo, jak dziesięciu minut spokoju, lecz z poświęceniem pełniąc rolę wiernych strażników domu, nie wahały się ani chwili. Zerwały się, szczekając, z dywanu i wypadły na korytarz. Ludzie często dziwili się, dlaczego Siegfried trzyma pięć psów. I nie tylko je trzymał, lecz również wszędzie ze sobą zabierał. Kiedy jechał na obchód, z trudem można go było zauważyć wśród kudłatych łbów i merdających ogonów, a każdy podchodzący do samochodu odskakiwał z przerażeniem, słysząc dzikie warczenie i widząc w oknach obnażone kły i rozjarzone ślepia. – Nigdy w życiu nie zrozumiem – stwierdzał Siegfried, waląc się pięścią w kolano – dlaczego ludzie trzymają psy jako maskotki. Pies powinien pełnić jakąś użyteczną funkcję. Na przykład pomagać przy pracy na farmie, na polowaniu, służyć jako przewodnik; nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby trzymać je tylko po to, żeby kręciły się pod nogami. Nieustannie wygłaszał to oświadczenie, często w gąszczu nadstawionych uszu i wywieszonych jęzorów, kiedy siedział w swoim samochodzie. Słuchacz z niedowierzaniem wodził wzrokiem od olbrzymiego ogara po maleńkiego teriera, od spaniela po owczarka szkockiego; jednak nikt nigdy nie pytał, dlaczego Siegfried trzyma swoje psy. Oceniłem, że stado dopadło pana Cranforda na zakręcie korytarza i wielu ludzi słabszego ducha umknęłoby niezwłocznie; tymczasem słyszałem, że on z trudem przedziera się przez psy. Wszedł do pokoju stołowego, trzymając w ręku kapelusz, którym odganiał psy. To nie był mądry pomysł i warczenie przybrało na sile. Facet wytrzeszczył oczy, a jego wargi poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Siegfried, jak zawsze uprzejmy, wstał i wskazał mu fotel. Jego wargi również poruszały się, niewątpliwie wypowiadając słowa uprzejmego powitania. Pan Cranford załopotał połami czarnego płaszcza, przeszedł po dywanie i usiadł. Psy rozsiadły się wokół niego i szczekały mu w twarz. Zwykle zapadały w drzemkę po wyczerpującym przedstawieniu, jakim było powitanie gościa, ale w wyglądzie lub zapachu pana Cranforda znalazły coś, co nie przypadło im do gustu. Siegfried odchylił się w fotelu, złożył czubki palców i przybrał zatroskany wyraz twarzy. Raz po raz ze zrozumieniem kiwał głową, jakby zgadzał się z rozmówcą. Pana Cranforda właściwie prawie wcale nie było słychać, ale od czasu do czasu dolatywały mnie strzępy słów lub zdań. – ... Muszę się poskarżyć... – ... Nie ma pojęcia... – ... Nie stać mnie... nie jestem bogaty... – ... Te okropne psiska... – ... Nie chcę go więcej widzieć... – ... Leżeć, siad! – ... Zwyczajna grabież... Siegfried, całkowicie odprężony i wyraźnie obojętny na hałasy, słuchał z uwagą, ale w miarę upływu czasu widziałem, jak pan Cranford załamuje się nerwowo. Patrzył z wytrzeszczonymi oczyma, a na chudej szyi pojawiły się węzły żył, gdy usiłował przekazać swoją skargę. W końcu nie wytrzymał; zerwał się z fotela, a wesoło podskakująca sfora odprowadziła go do drzwi. Wydał ostatni rozpaczliwy okrzyk, jeszcze raz machnął kapeluszem i zniknął. Kilka tygodni później, otworzywszy drzwi receptury, zastałem mojego szefa sporządzającego maść. Pracował z wielkim poświęceniem, zgniatając i rozgniatając kleistą masę na marmurowej płytce. – Co robisz? – zapytałem. Siegfried odłożył szpatułkę i wyprostował się. – Maść dla wieprza. Spojrzał nad moim ramieniem na Tristana, który właśnie wchodził. – I nie mam pojęcia, dlaczego to robię, do diabła, podczas gdy niektórzy siedzą sobie na tyłku. Wskazał szpatułką na brata. – Racja, Tristanie, możesz spróbować. Jak tylko skończysz palić papierosa. Przybrał łagodniejszy wyraz twarzy, gdy Tristan pospiesznie zgasił Woodbine’a i zabrał się do roboty. – Bardzo twarde składniki. Wymagają długiego mieszania – rzekł z satysfakcją Siegfried, spoglądając na pochyloną głowę brata. – Już zaczynał boleć mnie od tego kark. Odwrócił się do mnie. – Przy okazji, zainteresuje cię, że to dla naszego starego przyjaciela Cranforda. A właściwie dla jego medalowego wieprza