... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Wiadro wyleciało w powietrze niczym rakieta, zerwało się od przytrzymujących je lin i runęło na ziemię w odległości pięćdziesięciu jardów. Gdy Nicholas przyglądał się temu z przerażeniem, szyb zapadł się i przestał buchać kłębami dymu. W kopalni w Penreith wydarzyła się w końcu katastrofa, której wszyscy tak się bali. ybuch słychać było w całej dolinie, i wszyscy zdrowi mężczyźni zbiegli się do kopalni, by wziąć udział w akcji ratunkowej. Ponieważ szyb Bychana został całkowicie zasypany, Nicholas pobiegł do głównego wejścia i zszedł na dół z pierwszą grupą ratowników. Chociaż kilku mężczyzn rozpoznało go i obrzuciło zdziwionymi spojrzeniami, nikt nie powiedział, że nie ma prawa tu przebywać. W kopalni nie był hrabią, tylko jeszcze jedną parą rąk do pomocy. Przez wiele godzin przesuwał z pasją popękane głazy, aż na| rękach porobiły mu się rany i słaniał się ze zmęczenia. Raz udało mu się przeczołgać przez grożące zawaleniem rumowisko i uwolnić młodego człowieka, który wciąż był przy życiu. Jednak większości znalezionych ludzi nie można już było pomóc. Po wielu godzinach pracy jakiś ratownik wziął go pod ramię i zaprowadził do wyjścia, mówiąc, że musi odpocząć, bo narobi więcej szkody niż przyniesie pożytku. Kiedy Nicholas wyszedł na powierzchnię, zobaczył, że mgły już dawno opadły i zachodzące słońce gorzeje krwawoczerwonym ogniem. Gdzieś w pobliżu czyjść zdecydowany głos wydawał rozkazy, lecz Nicholas był za bardzo zmęczony, by zwracać uwagę na słowa. Gdy zmrużył oczy, oślepiony blaskiem słońcem, jakiś dobry człowiek zaprowadził go do stołu, przy którym podawano kanapki i herbatę. Na myśl o jedzeniu żołądek podszedł mu do gardła, lecz przyjął kubek parującej herbaty, który ktoś wcisnął mu do ręki. Po paru łykach gorącego, bardzo słodkiego płynu doszedł trochę do 285 siebie. Mimo że był pokaleczony i posiniaczony, nie czuł bólu. W ogóle nic nie czuł. Plac wokół wejścia do kopalni roił się od ludzi. W większości b y ł y to rodziny zaginionych górników, które przyszły, by dowiedzieć się czegoś o swoich bliskich. Jedni płakali, inni czekali zrezygnowani. Nicholas do końca życia nie zapomni ich twarzy. Bez zdziwienia dostrzegł Clare, która wydała mu się oazą spokoju w tym całym zamieszaniu. Chyba była odpowiedzialna za zapewnienie robotnikom jedzenia. Mimo że stała w odległości pięćdziesięciu jardów od niego, musiała poczuć na sobie jego wzrok, bo podniosła oczy. Przez chwilę patrzyli na siebie z bólem i współczuciem. Nagle odwrócił głowę, zdając sobie sprawę, że w jego obecnym stanie mogłaby łatwo przełamać dzielące ich bariery. A wtedy zupełnie by się załamał. Nie mógł się powstrzymać, by nie popatrzeć na ofiary katastrofy - ich ciała ułożono w dwóch rzędach na ziemi i przykryto pustymi koszami kopalnianymi. Było ich dwadzieścia osiem. Gdy przyglądał się zmarłym górnikom, na końcu szeregu położono kolejne zwłoki. Ciało było straszliwie poparzone, lecz oszalała z przerażenia kobieta uklękła przy nim i popatrzyła na obrączkę, po czym wybuchnęla łkaniem. Gdy ciało przykryto, starszy mężczyzna odciągnął ją na bok; po jego twarzy też płynęły łzy. Nicholasowi zrobiło się niedobrze. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Marged Morris. W wieku szesnastu lat była najśliczniej-szą dziewczyną w dolinie, a gdy dojrzała, stała się piękną kobietą. Teraz miała twarz straszliwie zmęczoną i wyglądała dwa razy starzej. Wyszeptała: - Owen zaginął. Czy... czy ma jakieś szanse? Nicholas wolałby umrzeć, niż odpowiadać na to pytanie. Ale musiał to zrobić, bo tylko on wiedział, gdzie Owen się znajdował w momencie wybuchu. - Marged, obawiam się, że nie - rzekł z bólem w głosie. - Szyb Bychana został zasypany i pewnie w tym samym czasie zawaliły się tunele, które są pod nim. - Głos uwiązł mu w gardle. Z trudem przełknął ślinę i skończył: - Główny inżynier przypuszcza, że w tej części kopalni nikt się nie uratował. Przez chwilę wpatrywała się w niego i nie bardzo wiedział, czy Rozumiała jego słowa. Potem zobaczył, że drży na całym ciele. 286 MARY fo PUTNEY Nie mógł już dłużej znieść jej wzroku, więc wziął ją w ramiona, starając się pocieszyć i ją, i siebie. Łkając spazmatycznie, przywarła do niego, jakby był jej ostatnią deską ratunku. Z trudem stłumił płacz i powiedział chrapliwie. - Marged, ani tobie, ani dzieciom nigdy niczego nie zabraknie. Przyrzekam. - Mówiąc to czuł jak nędznym substytutem męża i ojca będą pieniądze. Z posępną twarzą zbliżała się do nich Clare. Posłał jej zrozpaczone spojrzenie nad głową Marged. Zrozumiawszy jego niemą prośbę, podeszła do przyjaciółki i rzekła cicho: - Jeśli będziemy mieli jakieś dobre wieści, natychmiast cię powiadomimy. Lecz teraz zaprowadzę cię do domu. Jesteś potrzebna dzieciom