... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Kamienne ściany, wąskie okno – wszystko układało się w całość. Karczmarz po prostu nie był zwolennikiem bezpośredniej przemocy. Znowu sprawdziłem drzwi. Dwójka odeszła przekonana, że mają mnie w pułapce. Zapaliłem świecę, wstałem i podszedłem do okna. Jeśli kliny puszczą... W końcu skinąłem głową i zacząłem się ubierać, krzywiąc się przy lodowatej bieliźnie. Była ciągle mokra, ale mogłem mieć tylko nadzieję, że ciepło mojego ciała poradzi sobie z tym. Potem, najciszej jak się dało, zabrałem się do pracy przy oknie, w duchu dziękując cały czas wujkowi Sarditowi. Szło ciężko, ale wysiłek mnie rozgrzał. Chłód i gorąco odbiły się na zaprawie i z niewielką pomocą zdołałem wysunąć całe okno do pokoju. Na zamarzniętą trawę rzuciłem plecak, płaszcz i sakwy. Gdybym ważył funt więcej, nie zmieściłbym się w wąskim otworze. Wstawiłem okno z powrotem na miejsce. Oszukałem, wykorzystując wzmacnianie ładem ale nawet mój ojciec był zdania, że wykorzystanie mocy dla wzmocnienia czegoś nie jest kuszeniem chaosu. Potem poszedłem powoli, otulony w ciemność, w kierunku stajni. Gairloch był w dobrej formie i chrupał jakąś trawę. Ustawiając kolejny krąg ochrony, wyjąłem swoje posłanie i zwinąłem się na sianie w boksie obok Gairlocha. Obudził mnie pierwszy przebłysk światła, a nie ochrona, którą rzuciłem. Osiodłałem Gairlocha, nasłuchując kroków karczmarza, ale nic nie słyszałem. Potem z pomocą starej laski otworzyłem szafę z zapasami i wziąłem sześć sucharów z prasowanego ziarna, które upchnąłem w worku z prowiantem. Naprawdę chciałem tylko odpłacić karczmarzowi. Poza tym nie byłem nawet pewny, czy ich potrzebuję, mając prowiant Justena. Ale Easthorns sprawiały wrażenie zimnych, a Gairloch już nieraz ocalił mi głowę. W końcu zostawiłem cztery miedziaki, pewnie i tak za dużo, ale tyle przynajmniej pozwoliło mi zostawić moje cudownie wrodzone i stale rosnące poczucie ładu. Bo jednak pomimo wątpliwej gościnności karczmarz musiał je gdzieś kupić i zostawiając monety, poczułem się lepiej. Zasunąłem otwarte drzwi stajni, osłoniłem siebie i Gairlocha siecią odbitego światła i wyszliśmy w ciszę zimowego świtu. Przeszliśmy łąkę i niecały kay dalej doszliśmy do strumienia. Zrzuciłem osłonę, wypatrując oznak pogoni; ale w karczmie wciąż było ciemno, nawet dym nie unosił się z komina. Gdy Gairloch się napił, ponownie utkałem płaszcz z odbitego światła, dopóki nie dotarliśmy do drogi i znaku, na którym widniała strzałka i napis: „Passera”. Na skraju drogi leżał sypki śnieg, miejscami sięgający Gairlochowi do kolan, wiatr omiótł resztę drogi. Jednak jeszcze nieraz musieliśmy brnąć przez zamarznięty śnieg, który zebrał się w bardziej osłoniętych zakolach drogi. Nie wiedząc, komu i czemu mogę zaufać, ominąłem następną gospodę. Nad wąwozem koło drogi znalazłem osłoniętą rozpadlinę. Zejście do szczeliny i ukrycie naszych śladów wymagało więcej pracy niż otoczenie ochroną pokoju w gospodzie, ale spałem o wiele lepiej, mimo że osłonięta od wiatru półka była wąska, skalista i zamarznięta. I nie kosztowało mnie to trzech złotych pensów czy równowartości okupu dla księcia, chociaż obudziłem się z prawie odmarzniętym czubkiem nosa. Wspinaczka po wschodnich zboczach Easthorns nie była tak wyczerpująca jak przeżycie zimowej burzy. Podczas gdy ucieczka przed burzą zajęła mi dwa dni, wejście na szczyt południowej przełęczy udało mi się już po dwóch dniach drogi za Carsonn. Przez cały ten czas minąłem trzy grupy ludzi zmierzające ku Certis. Wszystkie składały się z co najmniej czterech jeźdźców i wszystkie były solidnie uzbrojone. Ułatwiły mi przejście, w ciągu jednej chwili przekopując się przez niedużą lawinę, która spadła na drogę. Nie widzieli ani mnie, ani Gairlocha, bo kiedy tylko słyszałem ich w oddali, usuwałem się im z drogi. Pogoda nie uległa zmianie – było zimno, pochmurno, a porywisty wiatr omiatał wąwóz, nanosząc drobny, suchy śnieg. Co więcej, na szczycie południowej przełęczy nie było nic widać poza drogą biegnącą pomiędzy dwiema skalnymi ścianami. W jednej chwili jechałem w górę, a już w następnej w dół. Nie widziałem nic, dopóki nie dotarłem do podnóża gór wychodzących na Gallos i nie spędziłem jeszcze jednego dnia i nocy pod skalnym nawisem, gdzie drżałem z zimna nawet w swoim śpiworze. Przez prawie trzy kaye szlak w dół stanowił jedynie odsłonięty skalny występ, biegnący ukośnie po czarnym granicie. W połowie drogi w dół zatrzymałem się i poprowadziłem Gairlocha do skalnego wgłębienia, z dala od szlaku. Stąd mogłem już zobaczyć każdego, kto by się zbliżał. Wspiąłem się na płaski nawis, żeby spojrzeć na Gallos w pełnym zimowym słońcu, które zaświeciło po raz pierwszy, od kiedy opuściłem Jellico. Gallos nie różniło się za bardzo od moich wyobrażeń o Certis. Różne odcienie błotnistego brązu przedzielały cienkie, szare linie, które były pewnie kamiennymi murami albo płotami, natomiast nieregularne, szaro-brązowe, szersze i zakrzywione linie były bez wątpienia drogami. W dole po prawej, na północy, gdzie droga odchodziła od skał w kierunku zalesionych wzgórz, które oddzielały Easthorns od pastwisk, żywopłotów i pokrytych ścierniskiem pól, zauważyłem przeplatające się pióropusze dymu w żyznej dolinie. Widziałem niewiele, ale chyba była to Passera. Oparty o skalne wgłębienie, z Gairlochem po prawej i popołudniowym słońcem ogrzewającym czarną płytę za moimi plecami, raz jeszcze przeczytałem notatkę Justena. Nie znalazłem jeszcze, czasu na przeczytanie całej książki, a zbocze gór i tak nie było właściwym miejscem. Ale Justen już nieraz miał rację... i to tylko było więcej niż wystarczającą przyczyną, dla której musiałem zastanowić się, co robić, zanim przemierzyłem resztę drogi do Gallos i Passery. Poza prostymi kwestiami dotyczącymi przetrwania miałem dwa problemy – wprawdzie do pokonania, ale wymagające jakiegoś rozwiązania. Po pierwsze, mój zapas monet, od początku nieduży, kurczył się nawet pomimo zapasów Justena