... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jadłam bardzo mało i bardzo ostrożnie, nie pozwalając nikomu na komentarze na mój temat. Zresztą koledzy i koleżanki ze studiów przyjmowali moje "wariacje jedzeniowe" bardzo tolerancyjnie, a komplementy dotyczące mojej szczupłej sylwetki wzmacniały tylko chęć utrzymania istniejącego stanu. W dalszym ciągu dzień podporządkowany był różnorodnym zabiegom, abym mogła cokolwiek zjeść. Rano starałam się w spokoju i bez pośpiechu przełknąć trochę serka homogenizowanego lub odrobinę muesli. Potem liczyło się tylko, abym zdołała na tyle zgłodnieć, by przed godziną trzecią móc zjeść gotowane jarzyny, sporadycznie z dodatkiem odrobiny delikatnego mięsa. Jedzenie po godzinie czwartej było już bardzo ryzykowne, bo najczęściej siedziało mi potem w żołądku przez całą noc. Niestety wbrew tym staraniom prawie każdy posiłek pozostawiał po sobie godzinę, dwie lub trzy nieprzyjemnego uczucia obciążenia i nudności. Przykre doznanie potrafiło wystąpić nawet po zjedzeniu kilku łyżek zupy lub bardzo małej ilości jarzyn. Z tego okresu pamiętam ciągłe dolegliwości związane albo z nadmiernym przesytem, albo głodem. Było to bardzo przykre, ale psychiczna rekompensata w postaci myśli "przynajmniej nie utyję" pozwalała znieść naprawdę wiele. Jak można się było spodziewać, utrudniało mi to naukę. Był to mój czwarty rok studiów i prawdę powiedziawszy. Nie wiem, czy czegokolwiek się w tym roku nauczyłam. Wyjątkiem były może języki obce, których opanowanie przychodziło mi stosunkowo łatwo i które lubiłam. Właśnie z przygotowywaniem materiałów w obcych językach wiążą się moje, rzadkie z tego okresu, przyjemne wspomnienia. Siedząc w MPiK-ach, jedynych miejscach. Które w tym czasie dysponowały zachodnimi czasopismami, piłam zaspokajającą głód kawę i delektowałam się ułudą wolności w postaci takich tygodników. Jak: "Newsweek", "Time". "Spiegel" czy "Paris Match". Stan wojenny w Polsce był jednak również stanem wojennym w moim organizmie, a szczupła sylwetka tylko złudzeniem wolności, jakiej pragnęłam. Coraz wyraźniej czułam się zamknięta w ograniczeniach. Które sama na siebie nałożyłam, nie potrafiłam jednak od nich odstąpić. Fakt, że już od pół roku nie miałam miesiączki. zdecydował, że tym razem już sama. Z własnej inicjatywy postanowiłam poszukać pomocy. Dziwnym zbiegiem okoliczności zamiast do rejonowego ginekologa trafiłam do pani seksuolog w jakiejś poradni endokrynologicznej na Pradze. Teraz myślę, że był to nie zbieg okoliczności, lecz pierwszy szczęśliwy uśmiech losu. Wbrew moim obawom pani doktor nie zaczęła kuracji od faszerowania mnie hormonami, lecz od szczerej rozmowy. Nawiązała do wycieńczonych organizmów kobiet w obozach koncentracyjnych, kiedy zanik miesiączki był bardzo częstym zjawiskiem. Powiedziała mi też o amerykańskich badaniach statystycznych, wykazujących, że dziewczynki zaczynają miesiączkować po uzyskaniu pewnej określonej masy ciała, przeciętnie wynoszącej od 40 do 45 kilogramów. W moim przypadku szybki spadek wagi poniżej 40 kilogramów był jednocześnie zmniejszeniem masy ciała o 30 procent. Nic dziwnego, że organizm przyjął to jako stan alarmowy i skoncentrował się na odżywianiu układów niezbędnych do przetrwania, wyłączając nie tak ważny w tym momencie system rozrodczy. Rozmowa ta poruszyła mnie. Wizja organizmu stopniowo wyłączającego kolejne fragmenty systemu i zjadającego własne organy trochę mnie przeraziła. Przekonywało mnie też podejście pani doktor: "Proszę jeść, cokolwiek pani może, niech to będą lody, koktajle mleczne (oczywiście lepiej na śmietanie), kruche ciasteczka czy serki homogenizowane, byleby pani utyła...". Zaczęłam więc "tuczenie się". Przez pierwszy tydzień czy dwa wyszukiwałam produkty, które moim zdaniem były pożywne, a jednocześnie mogły w miarę spokojnie zostać przyjęte przez mój organizm. Muszę przyznać, że było to nawet przyjemne i, o dziwo, nie tak trudne do przeprowadzenia. Tak jakby głębokie, wewnętrzne przekonanie, że muszę utyć, wyparło na chwilę pragnienie