... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Nie kryjąc się wdrapał na nią, zaczepił linę i nie sprawdzając niczego ani mocowania, ani dokąd sięga, zdając się zupełnie na los przewalił przez mur i zaczął zsuwać po linie. Po chwili mu- siał zatrzymać się, czując jak niemal skwierczy skóra na dłoniach, skorzystał z niewielkiego występu, by owinąć się liną przez plecy i krocze, dopiero teraz zjazd stał się wygodny. Lina doprowadziła go do łagodnie szemrzącej powierzchni wody. Bez namysłu puścił linę i popłynął w wartkim nurcie wzdłuż posępnych kamiennych skarp i murów. Przepłynął około pół stagga, rzeka odsunęła się od fortecy jakby zniechęcona nieustannym nieskutecznym atakiem na jej mury, nurt zwolnił, rzeka rozlała się, stała się płytsza, ale ciągle biegła po równinie nie dając schronienia pływakowi. W końcu Cadron widząc, że jeszcze trochę i w ogóle zostawi miasto za sobą wyszedł na brzeg i zajął wyżymaniem odzieży. Potem wytrzepał wodę z butów i w końcu szczękając zębami włożył na siebie niewiele suchsze ubranie i pomaszerował do miasta. Miał przed sobą dwa cele - pierwszy bliższy: odzyskać złożone w gospodzie rzeczy, konie, uprząż; dalszy - zabić Mroclave'a. Najlepiej tak, żeby męczył się długo, żeby wiedział, że umiera... - Najlepiej by utopić go w g-gównie! - mruknął usiłując za- grzać się rozmową z samym sobą. - Byle za szybko nie utonął. Wszedł pomiędzy pierwsze domostwa, w niektórych jeszcze dogasały zabawy sąsiedzkie i rodzinne, w innych zatroskane matki i żony już wieszały wymoczone i wyprane koszule poplamione winem i tłustymi sosami. Cadron przypominający ofiarę ciężkiej bitwy stoczonej z kilkoma antałkami nie interesował nawet skacowanych złodziei i szumowin. Dotarł względnie szybko do bogatszej dzielnicy, przypomniał sobie drogę i zaryglowawszy w głuchym zakątku umysłu wspomnienia, pomaszerował w stronę gospody. Doszedłszy do ulicy, przy której stała ominął ją i dopiero przy następnej skręcił, potem jeszcze raz, przeskoczył niski płotek, uraczywszy soczystym kopniakiem uciszył nadgorliwego i nieznającego się na humorach ludzkich psa, przeskoczył jeszcze jeden mur i znalazł się na tyłach gospody. Dopiero teraz zaczął uważać na swoje kroki, przemknął jak duch pod ścianą, wsłuchał w stajenne odgłosy, odetchnął z ulgą słysząc znajome parsknięcie Poka. Szybkim złodziejskim spojrzeniem obrzucił całe podwórze i wślizgnął się do stajni. Nie licząc koni - przeszukał ją starannie - była pusta. Szereg sakw był ułożony jak go zostawili. Cadron rzucił się do swojej i wydarł z niej świeże suche ubranie, szczękając zębami wygrzebał z drugiej wyklepaną z cienkiej srebrnej blachy oplecioną mięsistymi skórzanymi rzemykami płaską flaszę z pieprzową gorzałką, na takie właśnie okazje wiezioną i łyknął soczyście. Zaczął zrzucać wilgotne ziębiące rzeczy i przygadując do siebie naciągać suche. - Kochane miasteczko - nawet nie ruszyli bagaży! Zajęci zabawą na błoniach, kurwiesyny! Dam ja wam, brandzlmistrze - pociągnął z flaszy - zabawę. Posracie się ze śmichu, bydło. - Pociągnął nosem i szybko wytarł oczy. - Gady... - Nie dbając o za- chowanie ciszy cisnął zdjętym mokrym butem w wał słomy pod jedną ze ścian stajni, dołożył drugi but. Wymasował zziębnięte stopy, naciągnął na nie grube gryftowe scharpety, nieodpowiednie na tę porę roku, ale odpowiadające wyziębionemu ciału, włożył suche stare buty, których nie wiadomo dlaczego nie wyrzucił kilka dni temu, zakupiwszy nowe, wygodne, dobre. Łyknął jeszcze raz i zdecydowanie zakorkował flaszę. Zadał obroku koniom, napoił i dok- ładnie wyczyścił Hondelykowego Gabera i Poka. Sprawdził kopyta, skropił je i wypędzlował olejem z karbonnika, rozczesał grzywy i ogony i w końcu usiadł obok sakw. - Chodzi o to - powiedział do Poka - że jak nas było dwóch to decyzje zapadały same i zawsze dobre. teraz jestem sam i nie wiem - czekać na zmierzch - a może przyjdą? Wyjeżdżać teraz - może mnie szukają? Zostać tutaj - może gospodarz doniesie. Iść go przekupić - naśle zbirów. Siedział chwilę bez ruchu, aż poczuł, że zmęczenie, ból ciała i ducha, znajomy i szanowany zapach siana i koni do spółki z podstępnym snem sklejają mu powieki. Potrząsnął głową. - Zaraz zasnę... Może to właśnie trza zrobić? Łu-u-e-ech!.. - stęknął i jeszcze raz sięgnął do sakw. Grzebał chwilę po omacku aż wyszarpnął rękę z kawałem cienkiej suchej czarnej kiełbasy w garści. Wsadził koniec do ust i chwilę mocował się aż z głośnym chrzęstem ułamał kawałek i zaczął go pracowicie gryźć i miażdżyć zębami. Podlał też pieprzówką. - A ja tes dobry jestem - powiedział do siebie z pełnymi ustami. Odłożył flaszę, prze- szedł się do legowiska, spod słomy wyjął swój rapier, przypasał, dołożył sztylet i na końcu wyrychtował do strzału kupiony kiedyś przez Hondelyka od Malepis arbalet