... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jason zamknął za nim drzwi. - Hm - skomentował z lekkim zawstydzeniem. - Hm. Przywitaj się, Dawidzie. To jest, hm - Jason wskazał dłonią szpicbródkę, który w dalszym ciągu lekko chichotał, jakby niezupełnie biorąc udział w wydarzeniach - to nasz kont- rabasista, Petroniusz Witt. Kontrabasista wyciągnął wiotką dłoń. - Giovanni Petronio Vitellotesta - przedstawił się uro- czyście ochrypłym głosem. - To znaczy Petroniusz Witt, po angielsku, hi, hi. Potrząsnął ręką Dawida, który zdał sobie nagle sprawę, że ze starym coś chyba nie jest w porządku, a oczy zamgliły mu się jeszcze bardziej. Naraz cofnął dłoń, jakby się sparzył. Spojrzał na nią niemal obrażony, podniósł do oczu i zaczął przyglądać się jej badawczo. Ale już w następnej chwili znów puścił serdecznie oko do Dawida. - Hi, hi - zachichotał i zamilkł. Teraz wyciągnął rękę ciemnowłosy w okularach. - Petroniusz, rozumiesz, jest Włochem. -Zabrzmiało to dwuznacznie. -Aleksem, który dopiero co zniknął za drzwia- mi, nie powinieneś się przejmować. On po prostu taki jest. A ja jestem Spot. - Bardzo mi miło, panie Spot - odpowiedział Dawid. - O, nie, żaden pan Spot. I żaden pan jakiś tam. Wystarczy Spot - zaprotestował, nie wyjaśniając, skąd to dziwne przezwisko. W tym samym momencie pociąg ruszył i Dawid z Jasonem klapnęli na wolne miejsca. - Uf - zawołał Jason - no to jedziemy do Ameryki. - Hi, hi - skomentował to stary Petroniusz. Spot nie powiedział nic. Uśmiechnął się jedynie spoza binokli z nieobecną miną. Jason oparł się o siedzenie i zamknął oczy. Po chwili zapadł w drzemkę. Tak jakby siedział sam w zamkniętym pomieszczeniu zajęty swoimi sprawami. Głosy pozostałych osób w przedziale dochodziły z oddali. Poranne myśli powróciły, ale inaczej, łagodniej. Koła stukają. Słyszysz ich głos na złączach szyn, uderzenie metalu o metal. Słyszysz? Jedziesz! To pożegnanie, zawsze pożegnanie. Brzęk metalu o metal. Słyszysz muzykę? Stoi ze skrzypcami w pokoju i ćwiczy. Pomaga mu matka, która sama dobrze gra na skrzypcach. Właśnie zaczął Largo Haendla. Trudno wydobyć czysty dźwięk długimi, równymi pociągnięciami smyczka. Ogarnia ich twórcze zniecierpliwie- nie, matka instruuje. Zbliża twarz ku jego twarzy, ogarnia go ramionami, by mu pokazać, jak ma prowadzić smyczek, podkreśla coś w nutach. Kiedy matka się zapala, jej kok rozluźnia się sam, pasemko po pasemku wysuwa się spod siatki i opuszcza w dół, układając wokół twarzy jak jedwab. Kiedy się porusza, włosy powiewają jej na wszystkie strony. Matka ma brązowy kok, brązową suknię, brązowe oczy. Uczy go grać. Nie tyle techniki - tym zajmuje się nauczyciel, ona nauczyła go, że kiedy się gra, trzeba się przejmować, trzeba mieć zarumienione policzki. Wcale nie to jest najważniejsze, żeby było perfekcyjnie. Jason pomyślał, że z pewnością grał wtedy to Largo na żałosnym poziomie; w dalszym ciągu nie jest wirtuozem, chodzi o zapał, o rumieniec na policzkach - tego nauczyła go matka. Ojciec uważa, że będzie z pożytkiem dla naukowca zaj- mować się dodatkowo muzyką, sam nigdy nie miał na to czasu. Jason ma lepsze warunki niż ojciec w okresie dorastania. Jason zawsze ma mieć więcej i lepiej, również taką rzecz jak muzyka - choćby tylko na marginesie, jako formę spędzania wolnego czasu. Cóż, siedzi teraz w pociągu, jest kapelmistrzem na transat- lantyku. Jego orkiestra gra zupełnie przeciętną, prymitywną muzykę "do kotleta". Strauss, Supp‚, Lehar przed obiadem. Potem jest gorzej: Ragtime Revue, The Chocolate Soldier i The Teddy Bears' Picnic. Takie właśnie kawałki. Opowieści Hoff manna i Mikado Sullivana. Nie rozumie tego, nie widzi związku między scenami zapadłymi głęboko w jego duszę i faktem, że oto siedzi w przedziale kolejowym jako kierownik sześcioosobowej gru- py muzyków rozrywkowych o bardzo zróżnicowanym pozio- mie i z najrozmaitszą przeszłością. Niektórych zna z poprzed- nich rejsów, innych nie. To część szarady. Inni, myśli Jason, towarzysze, koledzy - też pewnie noszą w sobie takie sceny, taki wir wrażeń, zbierane przez lata drobne okruchy. Znajdą się tam również nici i tropy, które ich tu przywiodły. Podobnie jak we mnie. Nigdy nie wypytuję kolegów o przeszłość i powody. Niech je zachowają dla siebie, to i ja będę miał spokój. A o czym marzą, kiedy śpią? Co widzą, siedząc z zamkniętymi oczami, jak ja teraz? Co słyszą? Może nie chodzi o pytanie i dlatego nigdy nie pytam. Nigdy nie pytałem. Już dawno przestałem stawiać pytania. Ostatecznie teleskop pojawił się w domu po nie kończącym się oczekiwaniu i teoretycznych przygotowaniach. Pamięta, jak ojciec ściągał wszelkie możliwe książki, które potem razem studiowali, aby podstawy były w porządku, kiedy rozpoczną się obserwacje. Obserwacje... Co za słowo! Smakowało jak podróże, odkrycia, rzeczywistość. Jak ptaki. Wreszcie nadszedł teleskop. Był to dobry instrument, z soczewkami od Chance'a z Birmingham i szwajcarskim oprzyrządowaniem, precyzyjna robota. Czarny, z dębowym, twardym jak kamień statywem. Śruby lśniły stalą, osie i piony - błyszczącą czernią. Na wstępie dokładnie przebadali aparat, Jason znał dane na pamięć: refraktor trzy i pół cala, teoretyczna rozdzielczość rzędu dwóch sekund kątowych; można było rozpocząć obser- wacje! Skrzypce pojawiły się kilka miesięcy wcześniej. Złotawo- czerwone "połówki" o ślicznym kształcie. Kiedy nadszedł teleskop, umiał już czysto zagrać gamę. Pewnego wieczora Jason robił sprawunki po szkole. Ojciec prosił, żeby kupił dodatkowy komplet strun. Będą prze- prowadzać eksperyment. To znowu jedno z tych słów, jak obserwacja, refraktor, rozdzielczość, sekunda kątowa..