... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

A teraz wszystko zaczęło się od początku. Raz jeszcze poczuć obecność Chani... - Ucisz go - powiedział do Idaho w języku walki Atrydów. Posłyszał, jak ten zmierza w stronę drzwi. - Mistrzu! - zaskrzeczał Bidżaz. - Jeśli mnie miłujesz - ciągnął Paul w języku walki - wyświadcz mi tę łaskę: zabij go, zanim się poddam! - Nieee! - krzyknął karzeł. Krzyk urwał się nagle w zdławionym charkocie. - Wyświadczyłem mu tę przysługę - rzekł Idaho. Paul pochylił głowę nasłuchując. Nie słyszał już płaczek. Myślał o pradawnym fremeńskim misterium, odbywającym się teraz głęboko na dnie pieczary, w komorze zgonsuszni, gdzie plemię odzyskiwało swą wodę. - Nie istniał wybór - powiedział. - Rozumiesz to, Duncan? - Rozumiem. - Są rzeczy, których nikt nie może znieść. Wycisnąłem swe piętno na wszelkich przyszłych ścieżkach, jakie mogłem stworzyć, aż w końcu to one stworzyły mnie. - Panie, nie powinieneś... - Są problemy we wszechświecie, które nie mają rozwiązań - ciągnął Paul. - Nic. Nic nie da się zrobić. Mówiąc to czuł, jak jego więź z wizją pęka. Umysł skulił się, przytłoczony nieskończonymi możliwościami. Utracona wizja ucichła jak wiatr wiejący w pustyni. Mówimy o Muad’Dibie, że wyruszył w podróż do kraju, W którym ludzie stąpają, nie zostawiając śladów. Preambuła do Kredo Kwizaratu. Najpierw był rów z wodą, chroniący przed piaskiem i wyznaczający granicę siczowych upraw. Potem skalny most i w końcu otwarta pustynia pod stopami Idaho. Masyw siczy Tabr przysłaniał nocne niebo za jego plecami. Grań srebrzyło światło obydwu księżyców. Sad schodził w dół, aż do wody. Idaho przystanął na skraju pustyni i obejrzał się. Kwitnące gałęzie ponad cichą wodą. Odbicia i rzeczywistość: cztery księżyce. Przylegający do skóry filtrfrak robił wrażenie wysmarowanego tłuszczem. Przez filtr do Duncana doleciał wilgotny, krzemienny odór. Ciągnący przez sad powiew złowieszczo szeleścił liśćmi. Nasłuchiwał odgłosów nocy. Zauważył skoczka pustynnego - mysz, która mościła się w trawach nad brzegiem wody. Drapieżna sowa słała w cień urwiska monotonne wezwanie. Głuszony wiatrem szelest osypującego się piasku dobiegł z otwartego ergu. Idaho rzucił się w stronę dźwięku. Na oblanych księżycową poświatą wydmach nie poruszało się nic. To Tandis zaprowadził Paula aż tam. Potem wrócił, by złożyć raport. A Paul odszedł w pustynię - jak Fremen. „Był ślepy. Naprawdę ślepy - powiedział Tandis, jak gdyby to było wyjaśnienie. - Przedtem miał wizje, które nam opowiadał, ale...” Wzruszył ramionami. Ślepych Fremenów porzucano na pustyni. Muad’Dib mógł być Imperatorem, ale był też Fremenem. Czyż nie nakazał, by Fremeni strzegli i wychowywali jego dzieci? Był Fremenem. Idaho widział szkielet pustyni. Osrebrzone księżycem żebra skał wystawały spod piasku. Dalej zaczynały się wydmy. „Nie powinienem był zostawić go samego nawet na chwilę - myślał Idaho. - Wiedziałem, co chodzi mu po głowie.” „Powiedział mi, że przyszłość nie wymaga już jego fizycznej obecności - relacjonował Tandis. - Kiedy się ze mną rozstał, odwrócił się jeszcze. Teraz jestem wolny - zawołał.” „Niech ich piekło pochłonie!” - myślał Idaho. Fremeni odmówili wysłania ornitopterów czy jakichkolwiek innych poszukiwaczy. Pradawne zwyczaje zabraniały ratować wygnańca. „Nadejdzie czerw dla MuadDiba” - powiedzieli. I zaczęli pieśń dla poświęconych pustyni, tych, których woda odchodziła do Szej-huluda: „Matko piasku, ojcze Czasu, początku życia, daj mu łaskę przejścia...” Idaho usiadł na płaskiej skale i patrzył na pustynię. Noc pełna była maskujących deseni. Nie sposób było zgadnąć, dokąd odszedł Paul. - „Teraz jestem wolny”. Idaho powiedział to głośno, zaskoczony dźwiękiem własnego głosu. Przez chwilę pozwolił płynąć myślom, wspominał dzień, w którym zabrał małego Paula na targ rybny na Kaladanie: oślepiający blask słońca, martwe owoce morza wystawione na sprzedaż. Przypomniał sobie, jak Gurney Halleck grał dla nich na balisecie... uciecha, śmiech. Muzyka rozbrzmiewała w pamięci Idaho, przywodząc chwile zapamiętanej radości. Gurney Halleck. Gurney będzie go winić za tę tragedię. Muzyka wspomnień ucichła. Przypomniał sobie słowa Paula: „Są problemy we wszechświecie, które nie mają rozwiązań”. Idaho zaczął wyobrażać sobie, jaka śmierć dosięgnie Paula na pustyni. Szybka, w paszczy czerwia? Powolna, w słonecznym żarze? Niektórzy Fremeni utrzymywali, że Muad’Dib nigdy nie umrze, że przeniesie się w ruh-świat, gdzie istnieją różne rodzaje przyszłości i dlatego obecny będzie w Alam al-Mithal, wędrując w niej bez końca, po tym, jak jego ciało obróci się w proch. „On zginie, a ja nie mogę temu zapobiec.” Zaczął uświadamiać sobie, że jest jakaś kapryśna elegancja w tym zniknięciu bez śladu - żadnych szczątków, nic, i cała planeta jako grobowiec. „Mentacie, znajdź rozwiązanie dla siebie” - pomyślał. W pamięć wtargnęły słowa - rytualne słowa porucznika fedajkinów, sprawującego straż nad dziećmi Muad’Diba: „Będzie świętym obowiązkiem oficera na służbie...” Rozzłościł go toporny, zadufany rządowy język. Ten język zwodził Fremenów. Zwodził każdego. Człowiek, wielki człowiek ginął tam, na pustyni, ale język trwał dalej... i dalej... i dalej... „Gdzie się podziały - myślał - te wszystkie czyste pojęcia, które chroniły ich przed nonsensem?” Gdzieś, w jakimś zapadłym gdzieś, stworzonym przez Imperium, zamurowano je, opieczętowano z obawy, by przez przypadek ktoś znów ich nie odkrył. Jego umysł, umysł mentata, szukał rozwiązań. Wytarte ścieżki wiedzy połyskiwały kusząco. Tak mogły lśnić włosy Lorelei, przywołując... zapraszając oczarowanego żeglarza do szmaragdowych jaskiń. Zadygotał, budząc się nagle z katatonicznego zapomnienia. „Więc tak! - pomyślał. - Zamiast stawić czoła porażce, mam zatracić się wewnątrz siebie!” Chwila tego niemal pogrążenia zapadła w jego pamięć