... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Dlaczego? - spytał brat Hilario. - Przecież sendador mógł spotkać Indianina przypadkowo i od niego kupić ów nóż. - Jest to zupełnie możliwe. Ale jeżeli w Gran Chaco znajduje się gdzieś jednak Indianin, to w pobliżu niezawodnie musi ich być więcej. Indianin zresztą nie wyzbywa się za byle co noża, który jest nieodzow- nie w puszczy potrzebny. Jeżeli więc dał go sendadorowi, to widocznie tylko pod wpływem obietnicy sutego łupu i to od nas. Sendador zresztą nie miał przy sobie nic, za co mógłby był wyłudzić nóż od czerwono- skórego. - Że też pan zaraz przypuszcza rzeczy najgorsze! - przerwał mi brat Hilario. - Lepiej jest przypuszczać coś złego i ustrzec się, niż łudzić się dobrym i potem gorzko to odpokutować. Jeżeli sendador ma wśród Indian przyjaciół, to nie odda się nam w ręce bez należytej opieki i sądzę, że nie on sam jest gdzieś przed nami, ale w otoczeniu znacznej liczby ludzi. Na kartce napisał, że spotkamy go po dwóch dniach drogi; 62 nic też nie byłoby dziwnego, gdyby właśnie w tym miejscu obozowali Indianie. - Czyż w takim razie człowiek, którego ślady mamy przed sobą, znajdowałby się aż tak daleko od swoich? - A dlaczegóżby nie? Czerwonoskórzy mogą przecież mieć roz- maite cele i któż może wiedzieć o ich zamiarach i przedsięwzięciach. Może planują coś i wysłali jednego ze swoich naprzód. Pomijając to jednak, rzecz da się wytłumaczyć w inny jeszcze sposób. - Jestem bardzo ciekawy. - Sendador wie dobrze, jak nam zależy na tym, by się dostać do Pampa de Salinas i dlatego czuje się wobec nas najzupełniej bezpiecz- ny. Co innego jednak musi czuć względem tych ludzi, których zwabił na wyspę, a którzy mają powód do ścigania go i wywarcia na nim swej zemsty. Z tej więc przyczyny, jak przypuszczam, musiał uciekać stąd jak najdalej. Osadnicy mogli go ścigać aż do miejsca, gdzie przybita była kartka; stąd jednak wypadło im koniecznie zawrócić, bo nie mogliby przecież wybierać się w step na kilka dni, pozostawiając kobiety i dzieci w puszczy bez żadnej opieki. Dlatego więc sendador nie oczekiwał nas tutaj, lecz poszedł. Im dalej, tym dla niego bezpieczniej. Po dwu dniach spotkamy się z nim i wówczas może być pewny, że ani jeden z owych dwudziestu z nami nie będzie. Oto, jak myślał sendador. - Hm! - odmruknął Pena. - Nie chce mi się jakoś z tym pogodzić. A co pan na to? - zwrócił się do mnie. - Nie wiem nic. Wywody zarówno jednego, jak drugiego, mogą być trafne, ale który z nich jest zupełnie dobry, nie można odgadnąć. Okaże to najlepiej najbliższa przyszłość. Sendador wie dobrze, że nie jesteśmy jego przyjaciółmi, a przynajmniej, że znajdują się wśród nas i jego śmiertelni wrogowie. Można więc stąd wnosić, że zastawi na nas pułapkę i dlatego musimy zachować wielką ostrożność. - I nie szkoda to - odrzekł Pena z wyrzutem - że go puściliśmy? Teraz nie będziemy mieli ani chwili spokoju i kto wie, co nas jeszcze spotka. - Nie ma już nad czym się rozwodzić. Wracajmy lepiej, bo szkoda czasu - odrzekłem. Słońce już zaszło i mrok zapadał coraz gęstszy, ale konie instynktow- nie wyczuwały powrotną drogę. Bez żadnego przypadku natrafiliśmy na wąwóz i znaleźliśmy się wreszcie wśród oczekujących nas towarzyszy. 63 Dotychczas nie mieli oni odwagi rozłożyć ogniska, lecz gdy się od nas dowiedzieli, że na razie, przynajmniej dzisiaj, nic nam nie grozi, uzbierali suchych gałęzi, rozpalili ogień i przyrządzili wieczerzę. Po jej spożyciu udaliśmy się na spoczynek, oczywiście nie zaniedbując ustawienia straży. Konie przywiązano na stepie do palików. Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej za śladami sendadora. Z uwagi na to jednak, że trzeba było trzymać się jego śladów, mogliśmy odbywać podróż tylko we dnie, ~on zaś jechał prawdopodobnie bez względu na porę, wypoczywając po parę godzin we dnie czy w nocy, według upodobania. Aczkolwiek więc znajdował się przed nami nie dalej jak o trzy godziny drogi, co było widoczne ze śladów, nie mogliśmy go dogonić. Od koryta rzeki począwszy, jechaliśmy prawie ciągle przez otwarty pampas - najbliższego jednak dnia natknęliśmy się na bór, dziewiczy wprawdzie, ale tego rodzaju, że się było można przedrzeć. Gęste, nieprzebyte lasy zowią się "monte impenetrabile". Ten, przez który jechaliśmy obecnie, robił wrażenie dzikiego, zapuszczonego parku, urozmaiconego gęsto niedużymi polanami. Na jednej z takich polan już pod sam wieczór, zatrzymaliśmy się na nocleg. - Dlaczego tu właśnie wybrał pan miejsce na spoczynek? - zapy- tał mnie Pena. - Przecież ślady prowadzą dalej i jeżeli mamy spotkać sendadora, to musimy się ich wciąż trzymać. - Nie. Musimy pozostać tutaj. Skończyliśmy właśnie już drugi dzień drogi i jestem pewien, że sendador znajduje się w pobliżu. Tam, przed nami, najdalej o kwadrans drogi, majaczy zwarty las, mocno dołem podszyty, jak to spostrzegłem przez lornetkę. Założę się, że sendador kryje się w tym lesie. - Czym pan uzasadnia to przypuszczenie? - I o to pyta pan, który z początku tak niedowierzał sendadoro- wi?... Niech się pan zastanowi nad tym, co by było, gdyby on miał Indian przy sobie... - No, nie zobaczyliby nas, gdybyśmy nie rozpalali ogniska. - Tak pan sądzi?..