... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

DeVore spojrzał gniewnie. — Wobec tego zrobimy najlepiej, jeśli wyniesiemy się stąd jak najszybciej, co? — Czterech moich ludzi czeka na zewnątrz, a dwóch pozos- tałych pilnuje zachodniej windy tranzytowej. Oznajmiłem ter- rorystom z Ping Tiao, że jest uszkodzona. — Wspaniale. Co jeszcze? — Same dobre wieści. Zamieszki w Brunszwiku rozszerzyły się na sąsiednie hsien. Zdaje się, że nasi przyjaciele mieli rację. To istna beczka prochu... — Możliwe... — DeVore zamyślił się i przytaknął. — W porządku. Przyprowadź tutaj tych ludzi. Chcę, byśmy wydostali się stąd, zanim ci z Ping Tiao odkryją, co zrobiliśmy. Potem wysadzimy w powietrze mosty. *** Li Yuan opuścił salę obrad, nie czekając, aż Tangowie zakończą debatę. Wyszedł na obszerny balkon i stanął przy balustradzie, spoglądając ponad błękitnym bezmiarem Morza Kaspijskiego w stronę odległej linii wybrzeża. Po chwili przyłączył się do niego syn Wei Fenga, Wei Chan Yin. Był roztrzęsiony z gniewu. Przez jakiś czas nie odzywał się żaden z nich. Potem Wei Chan Yin powiedział głosem pełnym rozsądku, lodowatym i wyraźnym: — Szkopuł tkwi w tym, że Wang Sau-leyan ma rację. Nie przystosowaliśmy się do nowych czasów. Li Yuan odwrócił głowę, wpatrując się w profil starszego mężczyzny. — Być może. Ale trzeba było to powiedzieć w inny sposób. Wei Chan Yin rozluźnił się trochę, a potem parsknął krótkim śmiechem. — Jego maniery są zbyt prostackie, prawda? Możliwe, że ma to związek z jego wygnaniem, kiedy był dzieckiem. Spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem. Li Yuan odwrócił się twarzą do Wei Chan Yina. Najstar- szy syn Wei Fenga miał trzydzieści sześć lat. Był wysokim, dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyzną o wysokim czole. Jego oczy zwykle uśmiechały się do całego świata, choć niekiedy niemal przerażały swoją przenikliwością. Li Yuan znał go od urodzenia i zawsze poważał, a teraz byli równie silni. Różnica wieku nie miała żadnego znaczenia wobec roli, jaką obaj mieli odegrać w przyszłości, zostając Tangami. — Jak myślisz, czego on chce? Na twarzy Wei Chan Yina pojawił się wzgardliwy grymas. Wpatrywał się w Li Yuana, zastanawiając się nad odpowiedzią. W końcu powiedział: — Mój ojciec sądzi, że Wang Sau-leyan jest zwykłym intrygantem. — Ale ty myślisz inaczej? — Sądzę, że to przebiegły młodzieniec. Bardziej zimny i wyrachowany, niż pokazuje po sobie. Niepokoi mnie ta dziwna manifestacja podczas obrad. Myślę, że zgrywał się przed nami z jakiegoś powodu. Li Yuan uśmiechnął się. On sam myślał podobnie. Jednak to była wspaniała gra. Widział gniew na twarzy ojca i starszych Tangów. Jeśli celem Wang Sau-leyana było rozgniewanie ich, odniósł sukces. Ale dlaczego to zrobił? Co chciał osiągnąć, stosując taką taktykę? — Zgadzam się. Ale moje pytanie wciąż jest aktualne. Czego on chce? — Zmiany. Li Yuan zawahał się, oczekując, że Wei Chan Yin powie więcej. Jednak to było wszystko, co miał do powiedzenia. — Zmiany? — Li Yuan roześmiał się niedowierzająco. Po chwili jednak wzdrygnął się z odrazą, domyślając się, co sugerował jego kuzyn. — Masz na myśli, że... Choć nie dokończył zdania, Wei Chan Yin skinął głową. Zaczęli rozmawiać o zabójstwie Wang Hsiena. Chan Yin ściszył głos do szeptu: — Wszyscy wiedzieli, że on nienawidził ojca. To nawet miałoby sens, gdyby jego nienawiść przeniosła się na wszystko, co było drogie jego ojcu. — Siedmiu? — I samo Chung Kuo. Li Yuan pokręcił powoli głową. Czy to było możliwe? A jeśli tak... Przełknął ślinę, głęboko wstrząśnięty. — Wobec tego nigdy nie będzie Tangiem. Wei Chan Yin roześmiał się kwaśno. — Gdyby to było takie proste, kuzynie. Uważaj na to, co mówisz. Młody Wang ma uszy w nieoczekiwanych miejscach. Między nami nie ma sekretów, ale wśród nas są szpiedzy, a w ich obecności lepiej jest milczeć. Nie musieli mówić więcej. Li Yuan zrozumiał od razu, kogo miał na myśli Wei Chan Yin. Hou Tung-po, młodego Tanga Ameryki Południowej, który spędził ostatnio wiele czasu z Wang Sau-leyanem w podległych mu prowincjach. Zadrżał, jakby okazało się nagle, że słońce nie jest zbyt gorące, by go ogrzać, i położył rękę na ramieniu Wei Chan Yina. — Mój ojciec miał rację. Nadeszły ciężkie czasy. Jednak jesteśmy Radą Siedmiu. Nawet jeśli ktoś okazuje słabość, większość pozostaje zdrowa... Wei ujął Li Yuana za rękę. — Jest tak, jak mówisz, drogi kuzynie. Ale muszę już iść. Tyle jeszcze pozostało do omówienia. Li Yuan uśmiechnął się. — W sprawie twojego ocja. — Oczywiście. Stanowimy wyrękę dla naszych ojców, prawda? Li Yuan przyglądał mu się, jak odchodzi. Potem wychylił się przez balustradę, patrząc w dal. Wrócił myślami do dnia, kiedy wezwał go ojciec i przedstawił urzędnikowi o wyostrzonej srogiej twarzy, Ssu Lu Shanowi