... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Covenant podszedł z udawaną zarozumiałością niemal w zasięg miecza strażnika. Tam zatrzymał się i z rozmysłem mierzył przez chwilę postać wzrokiem. Gdy już zmierzył ją od stóp do głów, ponownie spojrzał w jego przenikliwe oczy i powiedział z całym zuchwalstwem, na jakie mógł się zdobyć. – Nie mów Foulowi, że tu jestem. Chcę mu zrobić niespodziankę. Przy słowie „niespodzianka” wyciągnął nagle przed siebie ręce. Skoczył do przodu z pierścieniem „wystawionym” na wskazującym palcu prawej ręki, jakby zamierzał zaatakować strażnika wybuchem pierwotnej magii. Strażnik przyjął pozycję obronną. Na chwilę wszystkie trzy głowy zwróciły się ku Covenantowi. W tej samej sekundzie Pianościgły zeskoczył ze skarpy nad wejściem do ochronki. Strażnik był poza zasięgiem jego rąk, ale gdy tylko gigant wylądował, rzucił się w przód, pokulał ku niemu i podciął mu nogę. Bestia pilnująca wejścia runęła, wymachując rękoma i mieczami. Pianościgły natychmiast usiadł na niej okrakiem. Strażnik był równie wielki jak on i być może silniejszy. Był też uzbrojony, ale gigant okładał go tak mocno swymi potężnymi pięściami, tak skutecznie przyciskał go swym ciałem do ziemi, że tamten nie mógł się bronić. W końcu całkiem opadł z sił, gdy gigant zadał mu oburącz potężny cios w podstawę karku. Pianościgły szybko pochwycił jeden z jego mieczy, aby odrąbać mu głowy. – Pianościgły! – zaprotestował Covenant. Pianościgły podniósł się znad nieprzytomnej postaci i spojrzał na Covenanta, ściskając miecz w dłoni. – Nie zabijaj go. – Zaalarmuje ochronkę, gdy oprzytomnieje – powiedział gigant, dysząc lekko z wyczerpania. Twarz miał posępną, ale nie było w niej okrucieństwa. – Dość już było zabijania – odparł Covenant zdławionym głosem. – Nie cierpię tego. Pianościgły patrzył mu przez chwilę w oczy, po czym odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Covenant poczuł, że robi mu się słabo z wdzięczności. Nogi niemal się pod nim ugięły. – Tak już lepiej – wymamrotał z ulgą. Oparł się o ścianę wejścia i odpoczywał, chłonąc radość giganta. Wkrótce Pianościgły uspokoił się. – Bardzo dobrze, przyjacielu – powiedział cicho. – Śmierć tej bestii dałaby nam czas – moglibyśmy wykonać zadanie i szukać ucieczki. Ucieczka nigdy jednak nie była naszym zamysłem. – Upuścił miecz na leżącego strażnika. – W zupełności wystarczy nam, jeśli jego nieprzytomność pozwoli nam dotrzeć do celu. Niech ucieczka sama o siebie zadba. – Uśmiechnął się krzywo, po czym dodał: – Zdaje mi się jednak, że potrafię zrobić lepszy użytek z tego pancerza. – Pochylił się nad strażnikiem, zdjął z niego odzienie i użył skóry do osłonięcia swej nagości. – Masz rację – westchnął Covenant. Nie miał zamiaru uciekać. – Nie ma jednak powodu, abyś dał się zabić. Pomóż mi tylko znaleźć ukryte drzwi, a potem idź stąd. – Zostawić cię? – Pianościgły z niesmakiem dopasowywał pancerz. – A jakże miałbym opuścić to miejsce? Nie mam ochoty znowu przechodzić przez Gorące Popioły. – Skocz do morza... odpłyń... nie wiem. – Czuł presję czasu; nie mogli sobie pozwolić na jego trwonienie przed wejściem do ochronki Foula. – Nie chcę być za ciebie odpowiedzialny. – Przeciwnie – odpowiedział spokojnie gigant – to ja jestem odpowiedzialny za ciebie. To ja cię przywołałem. Covenant drgnął. – Tym się nie martwię. – Ani ja – odparował Pianościgły z uśmiechem. – Ale nie podoba mi się to twoje gadanie o zostawieniu cię. Przyjacielu... ja już tego zasmakowałem. Przyglądali się sobie ponurym wzrokiem. Spojrzenie giganta powiedziało Covenantowi równie wyraźnie jak słowa, że nie może brać odpowiedzialności za swego przyjaciela, nie może podejmować za niego decyzji. Mógł jedynie zaakceptować pomoc Pianościgłego i być mu za nią wdzięczny. Niedowiarek jęknął boleśnie. – A zatem ruszajmy – powiedział posępnie. – Nie wytrzymam już tego dłużej. W odpowiedzi gigant wyciągnął ramię i podtrzymał go. Razem wkroczyli w mrok ochronki Foula. Ku ich zaskoczeniu ciemności rozproszyły się, gdy tylko przekroczyli zasłonę mroku. Znaleźli się na końcu owalnej sali, która cała była oświetlona zimnym blaskiem, tak jakby w jej ścianach płonął zielony lód; wydawało się, że całe to miejsce stanie zaraz w lodowatych płomieniach. Mimowolnie zatrzymali się i rozejrzeli wokół siebie. Sala była symetryczna, w idealny sposób wykuta w skale. W najszerszym miejscu otwierała się na dwa jednakowe korytarze wiodące ku wieżom, a na przeciwnym końcu posadzka opadała gładko, aby uformować szerokie, spiralne schody w głąb skały