... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Książęta orańscy jakby nie dostrzegali rodzimej sztuki - Rembrandta, Vermoera, Goyena i tylu innych. Przedkładali nad nią reprezentacyjne, barokowe malarstwo Flamandów czy Włochów. Kiedy Amalia van Solms, wdowa po księciu Fryderyku Henryku, postanowiła upiększyć swą podmiejską willę, jej wybór padł właśnie na Flamanda, ucznia Rubensa, Jacoba Jordaensa, twórcę dzieł zmysłowych, dużych i tłustych. Odpadły zatem intratne zamówienia dworu. Nieliczna i pozbawiona wpływów politycznych szlachta wyzbyta była ambicji popierania sztuki swego kraju, czy choćby kształtowania mody i gustów. Wreszcie kościół, we wszystkich innych krajach tradycyjnie możny protektor twórców, zamknął przed nimi podwoje świątyń, które świeciły dostojną, surową kalwińską nagością. Nasuwa się zatem pytanie, jaka była sytuacja materialna malarzy holenderskich i czemu przypisywać należy ich ogromną produktywność, bo chyba nie tylko idealistycznej miłości do piękna. Odpowiedź nasza będzie zawiła i niestety mało jednoznaczna. Jesteśmy skazani na dane fragmentaryczne, niekompletne, a nawet z trudem dające się przełożyć na język współczesny. Członkowie Bractwa św. Łukasza - nazwa dum- na, ale może oznaczać także ewangeliczne ubóstwo - traktowani byli jako rzemieślnicy i pochodzili bez wyjątku z poślednich warstw społecznych, a więc synowie młynarzy, drobnych handlarzy i rękodzielników, właścicieli zajazdów, krawców, farbiarzy. Taki, a nie inny, był ich społeczny status. A ich dzieła? Były na pewno przedmiotem estetycznej delektacji, ale także tworem podlegającym prawom rynku, nieubłaganym prawom popytu i podaży. "Wszystko, co jest przedmiotem wymiany, musi być ze sobą porównywalne. Do tego służy pieniądz, który stał się, poniekąd, pośrednikiem" - mówi Arystoteles. Dalsze nasze rozważania będą więc z konieczności toczyć się meandrami pośród nudnawych liczb, będą próbą zebrania rozsypanych kamyków w możliwie sensowną całość. Trudno określić, jakie były koszty utrzymania "przeciętnej" - straszny termin statystyków - holenderskiej rodziny rzemieślniczej w omawianym okresie. Nie znamy cen detalicznych wielu artykułów pierwszej potrzeby, a tylko ceny hurtowe. Wiemy natomiast, że koszty utrzymania od końca XVI do połowy XVII wieku wzrosły niemal trzykrotnie. Pieniądz tracił na wartości, zarobki wzrastały, ale niewspółmiernie do inflacji. I, jak zwykle, majątki, kapitały bogaczy pęczniały, ale margines ubóstwa, a nawet biedy, był spory. Jak rozeznać się w tej sytuacji, płynnej jak samo życie? Jakich subtelnych aparatów mierniczych trzeba użyć, aby uchwycić zjawiska ekonomiczne w całej ich złożoności, a także w konkretnym miejscu i czasie? Na podstawie źródeł można na przykład powiedzieć, że w takim to a takim roku dom w Amsterdamie kosztował tyle a tyle. To niewiele. A socjologowie, zwłaszcza ich dziwaczna mutacja - "socjologowie sztuki", sypią z rękawa florenami i guldenami, aby olśnić czytelnika i nadać swej biednej wiedzy splendor nauki ścisłej, prawie matematycznej. Spróbujmy zatem - takie podejście wydaje się najbardziej sensowne - określić płace i zarobki w siedemnastowiecznej Holandii, o ile pozwalają na to źródła. Jako jednostkę pieniężną przyjmujemy guldena, który był mniej więcej tyle wart, ile znajdujący się również w obiegu floren. Istniały inne środki płatnicze, nie bezpieczniej będzie nie zapuszczać się w ten gąszcz. Usiłowano na różne sposoby, i z ograniczonym powodzeniem, ustalić stosunek guldena do współczesnych nam walut. Także porównywanie ze złotem - miernikiem zdawałoby się pewnym - okazało się problematyczne. W stosunku do tego szlachetnego metalu gulden stale tracił, należałoby zatem uwzględnić skomplikowane notowania giełdy. Pewien poważny badacz napisał, że gulden w czasach Rembrandta miał dwudziestokrotnie większą siłę nabywczą niż gulden współczesny. Być może, ale kiedy minęły lata od wydania jego uczonej rozprawy, sens tego stwierdzenia, wzięty trochę z powietrza, ulotnił się z powrotem w powietrze. Mamy więc do czynienia z bestią trudną do opisania i lepiej zawczasu uświadomić to sobie. Wytarte monety - talenty, sestercje, dukaty, talary reńskie są jak stare demony, w których drzemie ta sama, odwieczna potencjalność dobra i zła, siła pchająca do zbrodni i czynów miłosierdzia, skupiona w małym metalu namiętność, podobna do pasji miłosnej, zew prowadzący na szczyty ludzkiej kariery i pod topór kata. Miarę zamożności znajdujemy u Paula Zumthora, podającego spisy podatkowe w Amsterdamie z 1630 roku. Wykazują one, że około 1500 majątków szacowanych było na 25 000-50 000 florenów. Zdarzały się majątki znacznie większe, jak na przykład owego Portugalczyka, osiedlonego w Holandii, Lopeza Suasso, który pożyczył księciu Wilhelmowi III dwa miliony guldenów na wyprawę angielską. Pracownicy fizyczni, rzemieślnicy zatrudnieni w manufakturach wynagradzani byli podle, zwłaszcza dolę tkaczy na początku wieku nazwać można godną litości. W samej Lejdzie gnieździło się po różnych norach dwadzieścia tysięcy tych nieszczęśników, którzy za dwunastogodzinny dzień pracy dostawali nędzne grosze. Liczne bunty i tumulty poprawiły na tyle ich sytuację, że w połowie wieku zarabiali 7 guldenów tygodniowo. Wynagrodzenie rybaka na kutrze łowiącym śledzie wynosiło 5-6 guldenów, robotnicy kwalifikowani, tacy jak cieśle okrętowi, murarze, zwłaszcza w dużych miastach, zarabiali 10 guldenów tygodniowo. Nic nie wiemy o masie szarych ludzi, biedakach, krzykliwych, pijących na umór, w wiecznej pogoni za jakimkolwiek zarobkiem, o tych pokątnych handlarzach, robotnikach dziennych, domokrążcach - imiona ich "zawodów" przekazały stare słowniki. Sądzić można, że poza tym w rzemiośle życia wykazywali zwierzęcą odporność, determinację, i mimo wszystko trzymali głowę nad wodą. Ceny obrazów, osobliwe mechanizmy rynku, na które rzucano dzieła sztuki, są dość dobrze znane dzięki opublikowanym materiałom z przebogatych archiwów holenderskich. Urodzaj talentów, setki pracowni w każdym niemal mieście Republiki, sprawiły, że podaż obrazów była ogromna i przewyższała znacznie popyt. Malarze tworzyli pod przemożną presją rosnącej liczby konkurentów