... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Może, jak starego dona nie będzie, coś się rozkręci. Marudził nad kawą. Nie cierpiał tego mieszkania. Był przyzwyczajony do większych pomieszczeń na zachodzie, a za chwilę miał jechać na drugi koniec miasta do swego kantoru bukmacherskiego, by pokierować akcją południową. Była niedziela, najruchliwszy dzień tygodnia; baseball już szedł i finały koszykówki, a zaczynały się wieczorne wyścigi kłusaków. Stopniowo uprzytomnił sobie, że Connie krząta się za nim, i obrócił głowę, by na nią popatrzeć. Właśnie się ubierała – według tej nowojorskiej makaroniarskiej mody, której nie znosił. Jedwabna sukienka w kwiaty, z paskiem, krzykliwa bransoletka i kolczyki, marszczone rękawy. Wyglądała o dwadzieścia lat starzej. – Gdzie się wybierasz, u diabła? – zapytał. – Do ojca na Long Beach – odpowiedziała mu zimno. – Jeszcze nie może wstać z łóżka i potrzebuje towarzystwa. Carlo się zaciekawił. – Czy Sonny dalej kieruje całą imprezą? Connie spojrzała na niego łagodnie. – Jaką imprezą? Rozzłościł się. – Ty makaroniarska dziwko, nie gadaj tak do mnie, bo ci wytłukę z brzucha tego bachora! Przestraszyła się i to go rozwścieczyło jeszcze bardziej. Zerwał się z krzesła i trzasnął ją w twarz, pozostawiając na niej czerwoną pręgę. Z precyzją uderzył ją jeszcze trzy razy. Spostrzegł, że rozcięta górna warga krwawi i obrzmiewa. To go pohamowało. Nie chciał zostawiać śladów. Connie pobiegła do sypialni, zatrzasnęła drzwi i usłyszał klucz przekręcany w zamku. Roześmiał się i wrócił do kawy. Palił papierosy, dopóki nie przyszła pora się ubrać. Zapukał do sypialni i rzekł: – Otwórz drzwi, zanim je wkopię do środka. – Nie było odpowiedzi. – Jazda, muszę się ubrać – krzyknął. Usłyszał, że Connie wstaje z łóżka i podchodzi do drzwi, a potem klucz przekręcił się w zamku. Kiedy wszedł, była obrócona do niego plecami, wróciła do łóżka i położyła się twarzą do ściany. Ubrał się szybko, a potem spostrzegł, że Connie jest w dessous. Chciał, żeby pojechała do ojca, miał nadzieję, że przywiezie jakieś wiadomości. – No i co? Parę klapsów odbiera ci całą energię? – Była leniwą niechlują. – Nie chcę jechać. – Jej głos był zapłakany, słowa bełkotliwie wymawiane. Niecierpliwie wyciągnął rękę i obrócił ją twarzą do siebie. Wtedy zobaczył, dlaczego nie chce jechać, i pomyślał, że to może i lepiej. Musiał uderzyć ją mocniej niż sądził. Lewy policzek miała napuchnięty, rozcięta górna warga rozdęła się groteskowo i zbielała pod nosem. – Okay – powiedział – ale ja wrócę do domu późno. Niedziela to mój pracowity dzień. Wyszedł z domu i znalazł na samochodzie mandat parkingowy, zielony, piętnastodolarowy. Wsadził go do przegródki na przedzie razem ze stosikiem innych. Był w dobrym humorze. Przetrzepanie tej rozpaskudzonej pindzi zawsze wprawiało go w dobry nastrój. Rozpraszało trochę poczucie rozczarowania, że Corleone’owie tak źle go traktują. Kiedy pierwszy raz zostawił na niej ślad, był tym trochę zaniepokojony. Pojechała prosto do Long Beach poskarżyć się matce i ojcu i pokazać im podbite oko. Naprawdę się zaniepokoił. Ale kiedy wróciła, była zaskakująco potulna – uległa włoska żoneczka. Przez następne trzy tygodnie pilnował się, żeby być idealnym mężem, traktował ją dobrze pod każdym względem, był dla niej kochający i miły, posuwał ją codziennie rano i wieczorem. W końcu powiedziała mu, co zaszło, ponieważ myślała, że więcej się tak nie zachowa. Jej rodzice okazali chłodny brak współczucia i osobliwe rozbawienie. Matka żałowała jej trochę i nawet poprosiła ojca, żeby porozmawiał z Carlem Rizzim. Ojciec odmówił. – Jest moją córką – powiedział – ale teraz należy do męża. A on zna swoje obowiązki. Nawet król włoski nie śmiał się mieszać do stosunków między mężem a żoną. Wracaj do domu i naucz się tak postępować, żeby cię nie bił. Connie z gniewem zapytała ojca: – A ty kiedyś uderzyłeś swoją żonę? – Była jego ulubienicą i mogła przemawiać tak zuchwale. Wyjaśnił jej: – Nigdy nie dała mi powodu, żeby ją bić. – A matka kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Connie opowiedziała im, jak jej mąż zabrał pieniądze ze ślubnych prezentów i nigdy nie wyjawił, co z nimi zrobił. Na to ojciec wzruszył ramionami i rzekł: – Postąpiłbym tak samo, gdyby moja żona była tak zarozumiała jak ty. Wróciła więc wtedy do domu trochę oszołomiona, trochę wystraszona. Zawsze była ulubienicą ojca i nie mogła pojąć jego chłodu. Jednakże don nie był taki nieczuły, jak udawał. Zbadał sprawę i dowiedział się, co Carlo Rizzi zrobił z pieniędzmi ze ślubnych prezentów. Do kantoru bukmacherskiego Carla Rizzi przydzielił ludzi, którzy mieli donosić Hagenowi o wszystkim, co Rizzi tam robił. Ale don nie mógł interweniować. Jakże można oczekiwać, żeby ktoś spełniał mężowskie obowiązki wobec żony, której rodziny się boi? Byłaby to niemożliwa sytuacja i nie śmiał się wtrącać. A potem, kiedy Connie zaszła w ciążę, nabrał przekonania, że powziął mądrą decyzję, i uznał, że nie może interweniować, aczkolwiek Connie skarżyła się matce na dalsze pobicia, matka zaś w końcu przejęła się tak dalece, że wspomniała o tym donowi. Connie nawet napomknęła, że może zechcieć rozwodu. Po raz pierwszy w jej życiu rozgniewał się na nią. – On jest ojcem twojego dziecka. Do czego może dojść na tym świecie, jeżeli nie będzie miało ojca? – powiedział Connie. Dowiedziawszy się tego wszystkiego, Carlo Rizzi nabrał pewności siebie. Był absolutnie bezpieczny. Przechwalał się nawet swoim dwóm „pisarzom” w kantorze, Sally’emu Ragsowi i Coachowi, jak to bierze do galopu żonę, kiedy się robi bezczelna, i widział ich miny pełne respektu, że ma odwagę poturbować córkę wielkiego dona Corleone. Rizzi nie czułby się taki bezpieczny, gdyby wiedział, że kiedy Sonny Corleone usłyszał o tym biciu, wpadł w morderczą wściekłość, i pohamował go tylko najsurowszy i najbardziej stanowczy rozkaz samego dona – rozkaz, którego nawet Sonny nie poważyłby się nie usłuchać. Dlatego właśnie Sonny unikał Rizziego, nie ufając sobie, że zdoła się opanować. Tak więc Carlo Rizzi, czując się absolutnie bezpiecznie owego pięknego niedzielnego poranka, pojechał przez miasto Dziewięćdziesiątą Szóstą Ulicą na East Side. Nie widział samochodu Sonny’ego, który nadjeżdżał z przeciwnego kierunku ku jego domowi. Sonny Corleone opuścił bezpieczne schronienie w ośrodku i spędził noc w mieście z Lucy Mancini. Wracając teraz do domu jechał z czterema gorylami – dwoma przed nim i dwoma z tyłu. Nie potrzebował mieć obstawy obok siebie, mógł sam sobie poradzić z bezpośrednim atakiem. Jego ludzie jeździli swoimi wozami i mieli kwatery po obu stronach mieszkania Lucy