... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

– Zdążyliście w porę? – zapytała policjantów z oddziału specjalnego. – Nic się jej nie stało? Nikt nie odpowiedział. Usłyszała krzyki. – Co się dzieje? – mruknęła, biegnąc w stronę dużych drzwi, wyważonych przez oddział specjalny. Za drzwiami znajdował się podjazd prowadzący pod zniszczony budynek z czerwonej cegły. – Ciągle tam jest? – Tak. – Dlaczego? – zapytała zszokowana Amelia Sachs. – Powiedzieli nam, żebyśmy nie wchodzili. – Nie wchodzili? Ona krzyczy! Nie słyszycie?! – Oni kazali czekać na panią – odezwał się policjant. Oni. Nie, to nie byli oni. Lincoln Rhyme. Ten skurwysyn. – My mieliśmy ją znaleźć – dodał policjant – a pani ma wejść do środka. Włączyła nadajnik. – Rhyme! – warknęła. – Jesteś tam? Cisza... Cholerny tchórz. Nie myśleć o śmierci... Skurwysyn. Była bardziej wściekła niż kilka minut temu, gdy zbiegała po schodach. Obejrzała się i zobaczyła lekarza stojącego przy karetce. – Niech pan idzie ze mną. Ruszył w jej kierunku, ale zobaczył, że wyciągnęła broń i zatrzymał się. – Później – powiedział. – Nie muszę wchodzić do środka, dopóki miejsce nie jest bezpieczne. – Teraz! Idziemy! – Odwróciła się i lekarz mógł zobaczyć broń w całej okazałości. Wykrzywił usta i podążył za nią. Z podziemi dochodziły krzyki. – Aaa. Hilfe! – A po nich szloch. Jezus Maria. Sachs zaczęła biec w kierunku wejścia. Słyszała głos Rhyme’a: Jesteś przestępcą, Amelio. O czym myślisz? Znikaj, rzuciła w duchu. Ale Lincoln Rhyme nie chciał zniknąć. Jesteś mordercą i porywaczem, Amelio. W jaki sposób będziesz się poruszała, czego będziesz dotykała? Zapomnij o tym! Zamierzam ją uratować. Do diabła z miejscem przestępstwa. – Mein Gott! Proooszę! Niech ktoś mi pomoże! Proooszę! Idź! – krzyknęła do siebie. Biegnij! Nie ma go tutaj. Jesteś bezpieczna. Znajdź ją, dalej... Przyspieszyła. Jej pas szczękał, gdy biegła. Zatrzymała się na końcu tunelu. Zaczęła się zastanawiać. Nie mogła podjąć decyzji. – Do cholery – burknęła. Postawiła walizkę i otworzyła ją. – Jak się nazywasz? – zapytała lekarza. – Tad Walsh – odparł zaniepokojony młody lekarz. – Co się stało? – Patrzył w mrok. – Aaa... Bitte, helfen Się mir! – Osłaniaj mnie – wyszeptała Sachs. – Osłaniać? Proszę poczekać. Nie wiem, jak to się robi. – Potrzymaj pistolet, dobrze? – Od czego mam panią osłaniać? Podała mu pistolet i uklękła. – Bądź ostrożny. Ubezpieczaj mnie. Wyjęła dwie gumowe taśmy i owinęła nimi buty. Gdy wzięła pistolet z ręki lekarza, kazała mu zrobić to samo. Trzęsącymi się rękami owijał buty. – Myślę... – Cicho. On ciągle może tu być. – Proszę pani, proszę poczekać – wyszeptał. – To nie należy do moich obowiązków. – Do moich także. Weź reflektor. – Podała mu reflektor i akumulator. – Jeżeli on tu jest, to będzie strzelał w kierunku światła. Ja tak bym strzelał. – No to trzymaj reflektor wysoko. Nad moim ramieniem. Będę szła z przodu. Jeżeli strzeli, trafi we mnie. – Co ja mam robić? – spytał głosem nastolatka. – Ja się wszystkim zajmę – mruknęła Sachs. – Idź za mną. Nie potrząsaj światłem. W lewym ręku trzymała walizkę, natomiast w prawym – przed sobą – pistolet. Zerknęła na podłogę, gdy weszli w ciemność. Zobaczyła znane jej ślady zamiatania. – Bitte nicht, bitte nicht, bitte... – Krótki krzyk, potem cisza. – Co się tam na dole dzieje? – szepnął Tad. – Pst – syknęła Sachs. Szli powoli. Wytarła spocone palce i rękojeść pistoletu. Uważnie zaczęła obserwować drewniane filary, cienie, zardzewiałe maszyny, oświetlane przez reflektor trzymany przez Tada w trzęsących się rękach. Nie znalazła śladów butów. To było pewne. On jest inteligentny. Ale my też jesteśmy inteligentni, słyszała w myślach głos Lincolna Rhyme’a. Powiedziała, żeby się zamknął. Teraz wolniej. Przeszli półtora metra. Zatrzymali się. Znów powoli do przodu. Starała się nie słyszeć jęków dziewczyny. Ponownie odniosła wrażenie, że ktoś ją obserwuje, śledzi. Pociski przebijają kamizelki kuloodporne, pomyślała Sachs. Poza tym połowa przestępców używa pocisków Black Talons. Postrzał w rękę lub nogę takim pociskiem może spowodować śmierć, tak samo jak postrzelenie w pierś. Nick opowiadał, jak te kule rozrywają ciało. Jeden z jego partnerów dostał dwoma takimi pociskami i umarł w jego ramionach. Z tyłu i z góry... Myśląc o nim, przypomniała sobie noc, gdy leżała u jego boku. Patrzyła na piękną włoską twarz Nicka. Opowiadał jej o odbijaniu zakładników. Jeżeli porywacz będzie strzelać, zrobi to z góry lub z tyłu. – Cholera! – Kucnęła, odwróciła się i wymierzyła z pistoletu w sufit. Gotowa była wypróżnić cały magazynek. – Co? – jęknął Tad, panikując. – Co jest? Otaczała ją pustka. – Nic. – Odetchnęła głęboko, wstała. Słychać było szmer. – Jezu – znów odezwał się piskliwym głosem Tad. – Nienawidzę tego. Ten facet ma strasznego cykora, pomyślała. Wiedziała o tym, ponieważ mówił to, co sama chciała powiedzieć. Zatrzymała się. – Oświetl tutaj. Z przodu. – Och, Boże... Sachs w końcu zrozumiała, co znaczyły włosy, które znalazła na miejscu poprzedniego przestępstwa. Przypomniała sobie spojrzenia, które wymienili między sobą Sellitto i Rhyme. Wiedział, co planuje przestępca. Wiedział, że ona znajduje się w podziemiach, a mimo to kazał policjantom czekać. Nienawidziła go jeszcze bardziej. Przed nimi leżała pulchna dziewczyna w kałuży krwi. Zerknęła w światło i odwróciła wzrok. Czarny szczur wielkości kota szedł po jej brzuchu w stronę gardła. Obnażył zęby, by odgryźć kawałek z podbródka dziewczyny. Sachs powoli uniosła ciężkiego glocka, lewą dłonią podtrzymując kolbę pistoletu. Strzelanie polega na odpowiednim oddechu. Wypuść powietrze. Naciśnij. Sachs strzeliła po raz pierwszy podczas służby. Cztery strzały. Ogromny, czarny szczur stojący na piersi dziewczyny eksplodował. Strzeliła w podłogę obok. Inny szczur, wystraszony, rzucił się w stronę Sachs i lekarza. Pozostałe zniknęły szybko i cicho jak woda wsiąkająca w piasek. – Jezu – jęknął lekarz. – Mogła pani postrzelić dziewczynę. – Z dziesięciu metrów? – prychnęła Sachs. – Niemożliwe. Radio ożyło: Haumann zapytał, czy zostali ostrzelani. – Nie – odparła Sachs