... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ale gość - ktoś taki, jak ów Willoughby... albo jak ty, Charles - gość może okazać się prawdziwie pouczający, gość może przewartościować nasz ogląd rzeczywistości... - Wybacz - powiedział Phillips, który poczuł pulsowanie w skroniach. - Czy nie moglibyśmy wrócić do tej rozmowy później, co? - Wsparł dłonie na rozgrzanych cegłach platformy i szybko wydźwignął się z basenu. - Przy kolacji może... albo potem... dobrze? W porządku? Prawie biegiem ruszył ku pasażowi wiodącemu do prywatnych łaźni. Gdy wkraczał do osłoniętej dachem części budowli, poczuł, że zaschło mu w gardle i zaczęło brakować powietrza. Szybko minął sień i zajrzał do małej komory kąpielowej. Brodaty mężczyzna wciąż tam był, siedząc po pierś w wodzie i każdym ramieniem obejmując jedną kobietę. W półmroku jego oczy gorzały intensywnie. Uśmiechał się z ogromnym samozadowoleniem, zdawał się kipieć żywiołowością, pewnością siebie, werwą. Niech będzie tym, za kogo go uważam, modlił się Phillips. Zbyt długo byłem samotny wśród tych ludzi. - Mogę wejść? - spytał. - A tak, bracie! - grzmiąco ryknął mężczyzna w wannie. Wchodźże, na miły Bóg, i swoją dziewkę też przywiedź! Miejsca, wiem, starczy w tej bani dla sporszej niż nasza kompanii! Ów stentorowy okrzyk obudził w duszy Phillipsa potężny przypływ radości. Cóż za wspaniały awanturniczy głos! Jak bogaty, zmysłowy, jak całkowicie nie-obywatelski! I ten osobliwie archaiczny sposób mówienia! “Na miły Bóg, wiera”! Cóż to za język? - Jakiż inny, jeśli nie stary, dźwięczny elżbietański? Miał w sobie coś z potoczystości Szekspira. A wymowa - czyżby irlandzka? Nie, niezupełnie, była angielska, ale taka, jakiej Phillips nigdy nie słyszał. Obywatele nie mówią w ten sposób, ale “gość” może... Więc była to prawda. Na duszę Phillipsa spłynęło poczucie ulgi. Nie samotny więc! Inny relikt minionych epok... inny wędrowiec... towarzysz w chaosie, brat w nieszczęściu... kompan w podróży ciśnięty przez burzę czasu nawet dalej niż on. Brodaty mężczyzna uśmiechał się serdecznie, zapraszając Phillipsa ruchem głowy: - Ano, dołącz do nas, dołącz, człecze! Dobrze to jest ujrzeć znowu angielskie oblicze pośród wszystkich tych Maurów i portugalskich hultajów! Cóżeś atoli uczynił ze swoją panną? Dziewek nigdy nadto, jak mniemasz? Jego moc i wigor były niezwykłe: prawie do przesady. Ryczał, grzmiał, huczał. Był tak bardzo tym, kim być powinien, że sprawiał raczej wrażenie postaci ze starego filmu o piratach niż kogokolwiek innego. Tak zawadiacki, tak prawdziwy, że aż nierzeczywisty. Przerysowany sceniczny Anglik z czasów Elżbiety, hałaśliwy młody Falstaff bez brzucha. - Kim jesteś? - spytał ochryple Phillips. - Ha, jam jest Neda Willoughby’ego syn Francis, z Plymouth. Ostatnio w służbie Jej Wielce Protestanckiej Wysokości, atoli podle uprowadzony przez siły nieczyste, ciśnięty zostałem między onych czarnogębych Hindusów czy jak im tam. A tyś kto? - Charles Phillips - i po chwili wahania - z Nowego Jorku. - Nowy Jork? Cóż to za miejsce? Wiera, człecze, takiego nie znam. - Miasto w Ameryce. - Miasto w Ameryce, zaiste! A cóż to za krotofila?! W Ameryce, powiadasz, a nie na księżycu lub, jakowymś przypadkiem, pod morzem? - Zwrócił się do kobiet: - Słyszycież go? Jest z miasta w Ameryce! Z obliczem prawego Anglika, atoli nie obyczajem takowego ani też z mową! Miasto w Ameryce! Miasto. Na krew Pana naszego, co jeszcze posłyszę? Phillips zadrżał. Począł ogarniać go lęk. Ten człowiek, być może, przemierzał ulice Londynu Szekspira. Stukał się kuflami z Marlowe’em, Essexem, Walterem Raleighem, oglądał błądzące po Kanale okręty Wielkiej Armady. Umysł Phillipsa ogarniał to z największym wysiłkiem. Dziwaczny sen, którego stał się bohaterem, potęgował teraz swoją niezwykłość. Odczuwał otępienie jak wyczerpany walką z przybojem pływak. Gorąca, duszna atmosfera łaźni przyprawiała go o zawroty głowy. Zniknęły ostatnie wątpliwości. Nie był jedynym prymitywem - jedynym gościem - wędrującym swobodnie po tym pięćdziesiątym stuleciu. Przeprowadzano również inne eksperymenty. Wparł dłonie w ramę drzwi, by odzyskać równowagę, i zapytał: - Mówiąc o Jej Wielce Protestanckiej Wysokości masz na myśli Elżbietę Pierwszą, czyż nie tak? - Elżbietę, zaiste! A że pierwszą, to i prawda, atoli po cóż takie przydawać jej miano? Jest tylko jedna, Pierwsza, jak tuszę, i Ostatnia, zaczem chroń ją Boże, bo innej nie ma. Phillips obserwował go ostrożnie. Wiedział, że musi działać delikatnie. Jeden fałszywy krok na tym etapie i straci wszelkie szanse na to, że Willoughby potraktuje go poważnie. Ileż w końcu metafizycznego zamętu może wchłonąć ten człowiek? Cóż on wie - cóż wie ktokolwiek z jego epoki - o przeszłości, teraźniejszości, przyszłości i możliwościach przenoszenia się z jednej do drugiej równie łatwo, jak z Surrey do Kentu? To była idea dwudziestowieczna, z końca dziewiętnastego wieku w najlepszym razie, fantastyczna spekulacja, której nikt prawdopodobnie nie brał nawet pod rozwagę, póki Wells nie wysłał swego podróżnika w czasie, by kazać mu patrzeć na poczerwieniałe słońce zmierzchu ziemi. Świat Willoughby’ego był światem protestantów i katolików, królów i królowych, maleńkich żaglowych statków, rapierów u boku, wozów zaprzężonych w woły na traktach; lecz świat ten zdał się Phillipsowi odleglejszy i bardziej obcy od świata obywateli i tymczasowych. Ryzyko, że Willoughby nawet nie zacznie go rozumieć, było wielkie. Ale ten człowiek i on byli naturalnymi sprzymierzeńcami przeciwko światu, który nie należał do nich. Phillips postanowił podjąć ryzyko. - Elżbieta I jest królową, której służysz - powiedział. - W swoim czasie będzie w Anglii inna władczyni jej imienia. W istocie już była. Willoughby potrząsnął głową jak lew w rozterce. - Inna Elżbieta, powiadasz? - Druga i wcale nie podobna do pierwszej. Wiele lat po twojej Królowej-Dziewicy