... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ja pamiętam, co mi zrobił, i w gruncie rzeczy wiem, że jest wart tyle, ile jego nowy samochód. O ile go sobie kupi, ale pewnie tak. Tylko że on ciągle jeszcze jest dla mnie najważniejszy na świecie. Nie wiedziałam, że to będzie trwało tak długo. A teraz... - Nie, tylko nie mów mi... - zaczęła Irena błagal- nie. Ale przerwała, bo twarz przyjaciółki rozjaśniła się uśmiechem. Jakaś ty piękna, pomyślała z rezygnacją. Boże, dlaczego mu to zrobiłam? A Anita dokończyła z tryumfem: - Irena, ja wygrałam! On chce wrócić. l 8 Lato miało się ku końcowi. Morze pociemniało i podczas przypływów zdawało się rzucać na skały z wściek- łością: dzikie stworzenie z obnażonymi kłami. Trawa, wystawiona na wielomiesięczny żar, zrudziała do reszty i kołysała się teraz trwożnie od podmuchów wiatru, nie omal trzeszcząc, krucha, łamliwa. Niebo pozostało nieska zitelnie błękitne, może tylko bledsze, i wypiętrzało sit,' nad nimi, jakby zbyt obszerne w stosunku do zaciskającej się u jego podstawy obręczy horyzontu. Jedynie czasem, o poranku, przebiegały po nim pospiesznie wąskie smugi chmur przyłapanych przez świt, uciekających nad drugci stronę Ziemi. Kiedy udawało się ukryć przed wiatrem, upa) oklejał człowieka w jednej chwili jak rozgrzany, wilgotny bandaż, a na skórze zjawiał się archipelag wodnistych, sło- nych wysepek; wystarczyło jednak wychynąć na otwarte) przestrzeń, by wysepki ulatniały się, pozostawiając po sobie zimno, które wdzierało się pod policzki, w głąb ra- mion, wybielało opuszki palców. Aniela zaczęła pokasływać i Veronique co rano stawiała przed nią kubek brązowego wywaru z jakichś ziół; gdyby był smaczniejszy, można by odnieść wrażenie, że kryje się w tym geście ślad przyjaź- ni. Eryk stanowczo zażądał dla siebie wódki, twierdząc, że jest to znany na Kujawach, niezawodny środek chro- niący przed gruźlicą; profesor jego wyjaśnienia wysłuchał podejrzliwie, ale już następnego dnia do kawy zaczął poda- wać calvados - co prawda przynoszony zawsze w mikro- skopijnych kieliszkach, rozlewany do nich gdzieś, pewnie w jego gabinecie, dokąd goście nie mieli wstępu. Kiedy je wychylali, Ilse zaczynała chichotać przenikliwie, co było 314 Knyba przedstawieniem dla staroświeckiego filozofa, bo w Berlinie ciągnęła się przecież za nią sława kobiety o za- dziwiająco tęgiej głowie. Kazimierz miał wrażenie, że nadchodząca jesień zakradła się także do jego własnej duszy. Pobyt w Pornic zaczął mu ciążyć i nie mógł już doczekać się początków października, kiedy miał udać się nareszcie do Niemiec do- kończyć studia. Ze znużeniem wysłuchiwał patetycznych mów profesora, którego mądrość wydała mu się nagle wątpliwa; coraz rzadziej śmieszyły go też riposty Eryka, niepokojąco przewidywalne. Ze smutkiem myślał niekiedy, iż oto, zamiast zyskać pewność, że któryś z nich zna praw- dę lub przynajmniej domyśla się, gdzie jej szukać, wyzwolił się z fascynacji nimi i, tym samym, z wszelkiej nadziei. Byli wszyscy - bo przecież i on sam - niby kalekie dzieci, plączące się po świecie tyleż urodziwym, co złowrogim. Kiedy przypominał sobie, jak przed kilkoma miesiącami porównywał zaaranżowanie pojedynku swych mistrzów do gestu chłopca, który wpuszcza do słoika dwa jadowite pająki, wyobrażał sobie dalej, jak nazajutrz rano chłopiec zagląda przez szklane ścianki i widzi w środku dwa bez- władne truchła. Jaki gorzki poranek! I oczy chłopca zacho- dzą złymi łzami. A zarazem nie mógł ujawniać swego żalu, bo u boku miał rozszczebiotaną Anielę, która przechodziła okres tak dobrze mu znanej fascynacji ich gospodarzem. Nie potrafił jej tego odebrać, choć była mimowolnie szyder- czą repliką jego samego: mówiła wciąż o dobroci i głębo- kiej wiedzy profesora, używając tych samych słów, których on używał jeszcze niedawno - i słuchał tego z przyle- pionym do warg uśmiechem, zżymając się, że kochanka ^ nie pozwala mu zapomnieć, jaki był naiwny. 315 Rytm wykładów załamał się; po przyjeździe Anieli odbywały się przez pewien czas co dwa, trzy dni, aż w koń- cu zamarły zupełnie. W ostatnią sobotę sierpnia Tarnowski niespodziewanie powiódł swoją gromadkę w przeciwn.i stronę niż zazwyczaj: spod willi w dół i w prawo, wzdłu/ urwiska wdzierającego się wyjątkowo daleko w wodę. Wędrówka była trudna, bo dno opadało tu widocznie bar- dzo stromo i mimo odpływu fale odsłoniły zaledwie wąski pasek pogruchotanych skał. Wspinali się na nie i zeskaki- wali w dół, pomagając sobie wzajemnie: Kazimierz chwytał narzeczoną w pasie i przenosił ją przez najgłębsze rozpadli- ny, chwaląc się przed światem swoją siłą, czy może jej wiot- kością, a Eryk podawał tylko Ilse dłoń, nieduży i chybotliwy jak parasolka, którą podpierała się z drugiej strony. Wresz- cie odsłoniła się ich oczom plaża De la Source, z olbrzymim pseudoorientalnym gmachem z czerwonej cegły; wiatr po- przewracał kosze plażowe, które rozstawiono na piasku; rozpaczliwą bieganinę służby, przenoszącej je z powrotem do budynku, obserwowała ze śmiechem kilkunastoosobo- wa grupa bywalców kasyna. Drugą taką grupę zabawiał jakiś elegant popisujący się sprawnością swego doga, który z ujadaniem aportował patyk rzucany co chwila do morza. Kobiety zanosiły się piskliwym śmiechem, mężczyźni prze- krzykiwali się, chcąc zwrócić na siebie ich uwagę. Któryś, nie wiedzieć czemu, przenikliwie gwizdał na palcach. - Gdzie my idziemy? - spytał zaintrygowany Kazi- mierz. Profesor obejrzał się na lwiego, wykrzywiony obrzy- dzeniem. \ - No przecież nie do tej kloaki. Chcę wam pokazać coś znaczącego. Symbolicznego. Straszliwy, urzeczywist- niony symbol. 316 Minęli rozbawionych ludzi, którzy odprowadzili ich ciekawym wzrokiem, i zbliżyli się do skarpy. Od strony miasteczka przecinały ją ogromne kamienne schody, mokre, obrośnięte miejscami zielonym kożuchem jakichś porostów czy mchu. W jednej trzeciej wysokości załamy- wały się stromo, a potem jeszcze raz. Skała obok obmuro- wana była w tym miejscu szarymi kamieniami, pomiędzy którymi z ust rozgrymaszonego satyra, wyglądającego po- środku owalnego medalionu, ciurkotała woda. - Oto źródełko - powiedział profesor. - Czysta woda. U nas się mówi „woda żywa", czyli dająca życie - objaśnił Ilse. - Przez lata mieszkańcy okolicznych osad czerpali ją, jeśli chcieli mieć pewność, że nie zapadną na zarazę. Podtrzymywała ich zdrowie, dodawała sił. l oto w tym samym miejscu, zaledwie kilkanaście kroków dalej, urósł ten potworny grzyb. Siedlisko rozpustnych zabaw. Kwintesencja naszej chorej cywilizacji