... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
-Najbliższe koniowi stworzenie, na jakim siedziałem, to harley, a jak mawiają, nie jest to bestia tak niebezpieczna jak koń. Dan się roześmiał, a Piatowsky ciągnął dalej: - Słuchaj, ty skurczybyku, brakuje mi ciebie tu, na ulicach. Pod koniec miesiąca Angela leci z dzieciakami do swojej matki, do Maine. Pomyślałem sobie, że wpadnę i obejrzę twojego kota w worku. Pomogę ci trochę przy wiejskiej harówce, pieleniu, oraniu i cholera wie czym jeszcze. Dan niemal widział jego grymas, gdy to mówił. - Świetnie - odparł. - Do tego czasu prawdopodobnie doprowadzę dom do użytku. -A więc dom też jest do niczego? - Piatowsky zaniósł się śmiechem. - Kupię ci nowy szyld. Taki z dołem bez dna i latającymi dolarami. - Dzięki, stary. Mnie też ciebie brakuje. - Zadzwonię, uprzedzę, kiedy przyjeżdżam. Nie będę ci przeszkadzał? Jesteś pewien? - Na sto procent. I wiem, że ci się tu spodoba. To perła. -Tak, jasne. - Pozdrów ode mnie Angelę. - Dobrze. Uważaj na siebie tam, na Dzikim Zachodzie. A przy okazj i, pamiętasz prostytutkę, spaloną na Times Sąuare? Nie znaleźliśmy sprawcy. Na razie nie. Ale w tym czasie nie wyszedł z więzienia nikt, do kogo pasowałby twój profil mordercy. Chciałem ci tylko powiedzieć, że się myliłeś. Może to i dobrze, że kopiesz ziemię, farmerze. Połączenie przerwano. Dan potrząsnął głową. Ogarnął wzrokiem łagodny łuk wzgórza oświetlonego zachodzącym słońcem, wsłuchał się w ciszę. Powiedział sobie, że nawet za milion dolarów nie zamieniłby tego na brudne ulice Nowego Jorku. Klacz, którą tego ranka kupił w stadninie niedaleko Los Olivos, miała dziewięć lat i siedemnaście dłoni wysokości. Rżała niecierpliwie i rzucała łbem, wywijała ogonem. Zwinnie wskoczył na siodło. - Dobrze, już dobrze, Honey. Jedziemy. Ponownie rzuciła łbem, zatańczyła niespokojnie. Stanowczo ściągnął cugle. - Wyjaśnijmy sobie jedno - mruknął. - Ja jestem jeźdźcem, ty koniem. Ja kieruję, ty biegniesz, jasne? - Klacz przewróciła oczami, ale posłusznie ruszyła kłusem w stronę stajni. Odetchnął z ulgą. Nie zniósłby, gdyby się okazało, że kolejny nabytek okazał się kulą w płot. Najpierw rozwalający się dom i winnica, następnie Pancho, który kradł jedzenie z wprawą psiego włóczęgi, jakim do niedawna był, i teraz jeszcze samowolna klacz, gotowa go zrzucić w każdej chwili. Na dodatek tydzień temu dał ogłoszenie, że poszukuje zarządcy, a nie zgłosił się nawet jeden kandydat. Chyba nie radzi sobie najlepiej jako farmer, oj nie. Pancho drzemał w cieniu stajni. Na powitanie uniósł łeb i ospale zamerdał ogonem. Dachówki lśniły w słońcu, petunie i geranium czerwieniły się w glinianych 5-Wcześniej... 65 donicach, fontanna szemrała strumykiem wody dzięki niedawno zainstalowanej nowej pompie. Dokładnie tak samo wyglądała jego posiadłość na rozświetlonych słońcem fotografiach, które sprawiły, że pokochał tę ziemię od razu. I nawet teraz, gdy wiedział, ile pracy go tu czeka, budziła czułość w jego sercu. Rozsiodłał konia, napoił i nasypał owsa, zanim poszedł do sąsiedniego boksu. Tę klacz kupił ze względu na jej urodę. — Jak się masz, Paradise? — Obwąchała mu dłoń. Podał jej marchewkę. Schrupała ją ze smakiem. — Dobra dziewczynka — pochwalił. — Nie to, co twoja dzika siostra. Musisz ją nauczyć, jak się zachowuje kulturalny koń. Przypomniał sobie, jak Ellie zarzuciła mu, że postępuje jak człowiek niekulturalny, i jak kopała opony swego dżipa. Uśmiechnął się. Jest postrzelona, ale i słodka. Nie, zdecydowanie nie słodka, poprawił się. Nie znalazł słowa, które opisywałoby jąnajlepiej, chociaż „piękna" przemknęło mu przez głowę. Lubił ją. I nie mógł się doczekać wieczornego spotkania. Wytarł pot z pleców koszulką, wyjął z lodówki dietetyczną colę i usadowił się na pieńku niedaleko psa. Zastanawiał się, za co się teraz zabrać, kiedy Pancho z dzikim ujadaniem zerwał się na równe nogi. W obłoku kurzu zbliżał się ku nim samotny jeździec. Z jego kieszeni wystawała butelka whisky, w dżinsach było więcej dziur niż drelichu, na szyi miał brudną czerwoną bandanę, na nogach kowbojki ze srebrnymi okuciami. Ciemne włosy wysypywały się spod szerokiego sombrero, obfite wąsy niemal zasłaniały promienny powitalny uśmiech. Dan przesunął baseballową czapeczkę na tył głowy, gdy ogier zatańczył na tylnych nogach. — Z cyrku się pan urwał, czy co?! — zawołał zdziwiony. — Nie, sehor