... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ernesto został sam. Nie miał nawet siły, aby płakać. Modlił się tylko do Najwyższego, aby czym prędzej zabrał go z tego ziemskiego piekła, pełnego rui, porubstwa i trupożernych hien, nie wiadomo dlaczego nazywających się jego krewnymi. Ale śmierć nie nadchodziła... Przeciwnie, odnosił wrażenie, że oddycha mu się coraz lżej! Czuł dziwny, przenikający całe ciało, przypływ energii. Gasnąca świadomość wyostrzyła się raptem jak brzytwa, a siły wróciły mu na tyle, że zdołał unieść rękę i pomacać się po twarzy. Dłoń zatrzymała się na głowicy intubatora i wówczas, wiedziony nagłym impulsem, szarpnął za nią desperacko. Jeśli umierać, to bez tego świństwa w gardle, zdecydował. Rurka poddała się z dziwną łatwością - odrzucił ją precz i złapał haust świeżego powietrza. Nie dusił się... Nie rozumiał, jak to możliwe, ale mógł oddychać pełną piersią. Nic też go nie bolało, więcej, czuł się tak lekko i rzeźwo, jakby mu ubyło z pięćdziesiąt lat. Podniósł się ze swego śmiertelnego leża i usiadł na skraju łóżka. Przez szybę, oddzielającą jego izolatkę od korytarza, dostrzegł Florę, Pedra i Antonia, zażarcie dyskutujących ze swoimi adwokatami. Odetchnął głęboko - płuca pracowały jak złoto, jakby dostał przeszczep od dwudziestoletniego kulturysty. Wyglądało na to, że zejście Ernesto Banderasa z tego padołu łez i rozpaczy zostało na czas jakiś odwołane. Zeskoczył raźno na podłogę i z trzaskiem otworzył drzwi na korytarz. - Hej, wy tam - ryknął. - Wiecie, co zobaczycie zamiast mojej forsy?! Odwrócił się do nich tyłem, zgiął w pół i podciągnął wysoko szpitalną koszulę. Fortunato z zakłopotaniem splatał i rozplatał swe grube paluchy, nie bardzo wiedząc, gdzie mógłby się schować przed twardym wzrokiem don Ciccia. Ojciec chrzestny największej z nowojorskich rodzin mafijnych znany był z braku poczucia humoru. - Naprawdę nic nie kapuję, don Ciccio - wystękał płaczliwie Fortunato. - Przecież pan wie, że nie uprawiam nawalanki, piętnastu gnojków dla pana sprzątnąłem i zawsze była to czysta robota, bez kantów. - A więc co stało się tym razem? - Don Ciccio poprawił się w fotelu i mocno zaciągnął cygarem. - Dlaczego nawaliłeś? Egzekutor przełknął z trudem ślinę; nie raz zaglądał śmierci w oczy, ale to okazywało się betką w porównaniu z zimnym, wężowym wzrokiem bossa. Mafijni żołnierze rozpowiadali, że stary potrafił hipnotyzować. Fortunato zrozumiał, że ocalić go może tylko czysta, żywa prawda. - Plan był prosty, dorwać Falconettiego, jak będzie wychodził z burdelu, wie pan, tego na rogu Piątej i Czterdziestej Siódmej, gdzie mają same Japonki... Don Ciccio chrząknął niecierpliwie, a ciałem Fortunata wstrząsnął zimny dreszcz. Nie, stanowczo był już za stary do tej stresującej roboty. - Streszczaj się. - No właśnie - podjął drżącym głosem. - Falconetti wyszedł stamtąd parę minut po piątej, bez obstawy, zresztą ja i Nico dalibyśmy sobie radę z tymi pętakami... - zakrztusił się, zgromiony zimnym wzrokiem bossa. - Falconetti zachowywał się niezbyt ostrożnie, podszedł do budki z gazetami i wziął przywiezioną właśnie popołudniówkę, pewnie chciał sprawdzić wyniki gonitw... Przerwał mu grzmot potężnej pięści, która walnęła w blat biurka tuż przed jego nosem. Boss musiał być naprawdę wkurwiony. - Słuchaj, dupku, rozwaliłeś tego sukinsyna czy nie? Fortunato, który zrazu podskoczył jak oparzony, wykrzyknął czym prędzej uspokajającym tonem: - Oczywiście, szefie! Walnąłem mu z obrzyna prosto w pysk, aż się zrobił kotlet siekany, a Nico poprawił mu z magnum, skurwiel dostał w jaja i bebechy, siknęło juchą tak, że w tym kiosku poszedł cały nakład popołudniówek i reszta tego, co zostało z porannych... - W czym więc problem, Fortunato? - Boss odchylił się w fotelu i patrzył na z niego z dobrotliwą, nieskończoną wyrozumiałością, jak na zastęp niesfornych zuchów, zbierających składki na rogu Fifth Avenue i Connolly Street. - Sęk w tym, że tego gnoja wcale nie ścięło. Mózg mu spływał na czoło, a ten skunks wyciągnął uzi, które tajniaczył pod marynarką i jak nie posiał..