... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Władek ujął Biblię lewą ręką, prawą na niej położył i rzekł: - Przyrzekam, że mówię prawdę. - Jakiej jesteś narodowości? - Polskiej. - Kto ci opłacił podróż? - Ja zapłacił własnymi pieniędzmi, które zarobił w konsulacie polskim w Konstantynopolu. Urzędnik przejrzał papiery Władka, kiwnął głową, a następnie zapytał: - Czy masz gdzie się zatrzymać? - Tak, proszę pana. Zatrzymam się u pana Peter Novak, wuj kolegi. On mieszkać w Nowym Jorku. - Dobrze. Czy masz gdzie pracować? - Tak, proszę pana. Piekarnia pana Novaka. - Czy byłeś kiedyś aresztowany? MIgnęła mu myśl o Rosji. To się nie liczy. Turcja - o tym nie będzie mówił. - Nie, proszę pana. Nigdy. - Czy jesteś anarchistą? - Nie, proszę pana. Nienawidzę komunistów, oni zabiły moją siostrę. - Czy jesteś gotów przestrzegać praw Stanów Zjednoczonych? - Tak jest. - Czy masz jakieś pieniądze? - Tak. - Moglibyśmy zobaczyć? - Tak, proszę pana - Władek położył na stole zwitek banknotów i trochę monet. - Dziękuję - rzekł egzaminator - możesz schować pieniądze z powrotem do kieszeni. Drugi z egzaminujących spojrzał na Władka. - Ile jest dwadzieścia jeden plus dwadzieścia cztery? - zadał pytanie. - Czterdzieści pięć - odpowiedział bez namysłu Władek. - Ile nóg ma krowa? Władek nie wierzył własnym uszom. - Cztery - odparł, niepewny, czy nie nabijają go w butelkę. - A koń? - Cztery, proszę pana - powiedział, nadal wietrząc podstęp. - Gdybyś był na małej łódce na morzu i musiał ją odciążyć, co byś wyrzucił za burtę: chleb czy pieniądze? - Pieniądze. - Dobrze. - Egzaminator wziął kartkę z napisem "przyjęty" i podał Władkowi. - Po wymianie pieniędzy pokaż to urzędnikowi imigracyjnemu. Powiedz mu swoje imię i nazwisko, a on wyda ci kartę rejestracyjną. Następnie otrzymasz zaświadczenie o wjeździe. Jeśli przez pięć lat nie popełnisz żadnego przestępstwa i pod koniec tego okresu zdasz prosty egzamin z czytania i pisania, będziesz mógł wystąpić o przyznanie ci pełnego obywatelstwa Stanów Zjednoczonych. Życzę ci powodzenia, Władek. - Dziękuję panu. W kantorze wymiany Władek wręczył swoje oszczędności z półtorarocznego pobytu w Turcji oraz trzy banknoty pięćdziesięciorublowe. Dostał czterdzieści siedem dolarów i dwadzieścia centów w zamian za pieniądze tureckie, co zaś do rubli, to powiedziano mu, że są bezwartościowe. Z goryczą pomyślał o doktorze Dubien i jego piętnastu latach oszczędzania. Ostatnią przeszkodą do pokonania okazał się urzędnik imigracyjny, siedzący za stołem obok barierki u wyjścia, dokładnie pod portretem prezydenta Hardinga. Władek i George podeszli do niego. - Imię i nazwisko? - spytał George'a. - George Novak - odpowiedział zdecydowanie George. - Urzędnik zanotował nazwisko na karcie. - Adres? - Broome ŃStreet dwieście osiemdziesiąt sześć, Nowy Jork, stan Nowy Jork. Urzędnik podał kartę George'owi ze słowami: - Oto twój dokument imigracyjny numer dwadzieścia jeden tysięcy osiemset siedemdziesiąt jeden na nazwisko George Novak. Witamy w Stanach Zjednoczonych, George. Ja też jestem Polakiem. Spodoba ci się tutaj. Gratuluję i życzę powodzenia. George uśmiechnął się i uścisnął dłoń urzędnikowi, stanął z boku i czekał na Władka. Urzędnik obrzucił spojrzeniem Władka, odzianego w długą szubę. Władek podał mu kartę z napisem "przyjęty". - Imię i nazwisko? - padło pytanie. Władek zawahał się. - Jak się nazywasz? - ponowił urzędnik pytanie, trochę głośniej, lekko zniecierpliwiony, myśląc, że może chłopiec nie zna angielskiego. Władek nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nienawidził tego chłopskiego nazwiska. - Po raz ostatni, jak się nazywasz? George patrzył ze zdumieniem na Władka. Podobnie inni, którzY ustawili się w kolejce, do urzędnika. Władek nadal milczał. Nagle urzędnik schwycił chłopca za przegub, przyjrzał się z bliska napisowi wyrytemu na srebrnej bransolecie, zanotował coś na karcie i wręczył ją Władkowi. - Numer dokumentu dwadzieścia jeden tysięcy osiemset siedemdziesiąt dwa, na nazwisko barona Abla Rosnovskiego. Witamy w Stanch Zjednoczonych. Gratuluję i życzę szczęścia, Ablu. 12 We wrześniu 1923 roku William rozpoczął w gimnazjum Św. Pawła ostatni rok nauki i został wybrany starostą najstarszej klasy, jak dokładnie przed trzydziestoma trzema laty jego ojciec. Williama nie wybrano dlatego, że był najlepszym sportowcem czy najbardziej lubianym kolegą. Gdyby kierowano się tymi kryteriami, jego najbliższy przyjaciel Matthew Lester bez wątpienia wygrałby każde wybory. William był po prostu najbardziej podziwianym chłopcem w całej szkole i dlatego Matthew Lestera nie udało się nakłonić do rywalizowania z nim. Szkoła zgłosiła kandydaturę Williama do hamiltonowskiego stypendium matematycznego na studia w Harvardzie i przez cały trymestr jesienny William przygotowywał się z tym tylko celem przed oczami. Kiedy William przed Bożym Narodzeniem zjechał do Beacon Hill, marzyły mu się niczym niezakłócone ferie świąteczne, podczas których mógłby spokojnie studiować "Principia Mathematica". Jednak nie zapowiadało się na to, gdyż czekało już na niego kilka zaproszeń na przyjęcia i bale. Z większości udało mu się grzecznie wymówić, ale w jednym przypadku było to absolutnie niemożliwe. Mianowicie babki Williama postanowiły wydać bal w Czerwonym Domu na Louisburg Square. William zadał sobie pytanie, kiedy będzie mógł uchronić spokój swego domu przed zaborczością obu szacownych dam, i doszedł do wniosku, że jeszcze nie nadszedł na to czas. Miał niewielu bliskich przyjaciół w Bostonie, ale nie przeszkodziło to wcale babkom w sporządzaniu imponującej listy gości