... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ani rzeźnikiem. Kucharz albo rzeźnik przecięliby ten staw palca dwoma szybkimi coups. Pan nawet nie wiedział dokładnie, gdzie jest ten staw. No i fatalnie pan się okaleczył. Odwrócił się do najbliższego przewodnika i szepnął mu coś. Przewodnik odparł: “Certainement, monsieur Fontenot”, wstał od stołu i wyszedł tymi samymi drzwiami, którymi Xavier wytoczył barek. Potem monsieur Fontenot nachylił się do Charliego i powiedział: - Powinien pan się domyślić, że pana podejrzewamy, skoro tak łatwo dopuściliśmy pana do zgromadzenia. Z zasady żadnym zwykłym członkom kościoła ani żadnym wyznawcom nie wolno uczestniczyć w tych Zebraniach. To jest wewnętrzne sanktuarium, jak mówiono dawniej w rozgłośniach radiowych. Charlie podniósł lewą dłoń, owiniętą zakrwawioną gazą. - Jeśli podejrzewaliście mnie od początku, to dlaczego...? - Dlaczego pozwoliliśmy panu amputować palec? Mój drogi Danielu... a raczej mój drogi Charlesie... jeśli wkłada pan głowę w paszczę lwa, musi pan być przygotowany na kilka zadraśnięć. Albo nawet całkowitą dekapitację. Drzwi otwarły się ponownie i wszedł przewodnik, którego monsieur Fontenot przed chwilą wysłał z pokoju. Obok niego kuśtykał na swoich kikutach zakapturzony karzeł, który zamordował panią Kemp. Obszedł stół dookoła i wgramolił się na krzesło. Charlie obserwował go z odrazą i fascynacją. Więc nie mylił się. Rzeczywiście widział karła na podwórzu hotelu “St. Victoir” i w alei Piratów. - Ze zdumieniem odkryliśmy, że pan rzeczywiście spodziewał się od nas uciec - oświadczył monsieur Fontenot. - Myślał pan, że pozwolimy panu odejść? Już raz próbował się pan włamać do “Le Reposoir”, żeby odebrać syna jego przeznaczeniu. Wiedzieliśmy, że pan spróbuje jeszcze raz. To właśnie jest ta próba. Nieudolna próba infiltracji kościoła celestynów w nadziei, że będzie pan mógł porwać syna, kiedy nasza czujność osłabnie. I gdzie pan potem chciał jechać? Może do Kanady? Niektórzy jadą do Kanady. Ale większość ucieka do Meksyku. Fatalnie się dla nich składa, że mamy takie ścisłe kontakty z policją meksykańską. La mordita, tak to nazywają. Mały kąsek. Zrobią wszystko dla pieniędzy. Charlie niepewnie wstał. - Lepiej wypuśćcie mnie stąd. - Przykro mi - odparł monsieur Fontenot - ale to absolutnie wykluczone. - Nie możecie mnie tu trzymać wbrew mojej woli. - Przyszedł tu pan dobrowolnie. - No jasne. Ale teraz chcę odejść i nie możecie mnie zatrzymać. Monsieur Fontenot obrócił się na krześle i przywołał karła szybkim gestem. Karzeł zeskoczył na podłogę i pokuśtykał do Fontenota. Zatrzymał się obok jego kolan, złowrogo błyskając oczami z głębi kaptura. - Widział pan, co David potrafi zrobić maczetą - słodko oznajmił monsieur Fontenot. Charlie nie odpowiedział, tylko popatrzył na karła z równą wrogością. - Jak mówiłem - ciągnął monsieur Fontenot - przyszedł pan tutaj z własnej woli. W ciągu wieczoru miał pan nieszczęśliwy wypadek z palcem, a ponieważ na miejscu dysponujemy wszelkimi medycznymi środkami, zaproponowałem, żeby pan został tutaj, w L'Église des Anges. Oczywiście pan chętnie przyjął tę propozycję. Charlie nagle zbladł. Czuł, że krew odpływa mu z twarzy jak z dziurawego wiadra. - Muszę zwymiotować - powiedział monsieur Fontenotowi. Żołądek podchodził mu do gardła, usta wypełniała ślina i kawałki przeżutego mięsa. Xavier zaprowadził go do łazienki po drugiej stronie hallu. Charlie dostał gwałtownych, bolesnych torsji. Pochylony nad klozetem, podpierał się lewą ręką, która zostawiła szeroką smugę krwi na białej farbie. Strzępki mięsa wypadały z jego rozdziawionych ust. Spędził tam prawie pięć minut, zanim ustały skurcze żołądka. Monsieur Fontenot czekał na niego w sali. - Zostanie pan w tym domu do piątku. Potem pojedzie pan z nami do Acadii, do L’Église des Pauvres. To był nasz macierzysty kościół w dawnych czasach, kiedy celestyni jeszcze stali poza prawem. Tam odbędzie się nasza Ostatnia Wieczerza. Charlie spuścił głowę. Oczy mu łzawiły, w ustach czuł ohydny posmak, cuchnął wymiocinami i koperkiem. Monsieur Fontenot wyciągnął rękę i poklepał go po ramieniu. - Monsieur, nie radzę panu uciekać, jeśli nie chce pan narobić sobie kłopotów. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY W środku nocy, kiedy ból stał się nie do zniesienia, zjawiła się pielęgniarka w sztywnym białym kwefie, niczym duch albatrosa wylatujący z ciemności. Spod przymkniętych powiek Charlie zobaczył błysk igły. Pielęgniarka zrobiła mu zastrzyk i już po paru minutach ból ustał. Ciemne fale ulgi unosiły Charliego na oceanie nocy. Znowu przyśniła mu się dziwna restauracja o wysokim suficie, z kelnerami zakapturzonymi jak mnisi, tak jak wcześniej u pani Kemp7 Nawet we śnie wiedział, że ten sen jest proroczy. Znowu widział mężczyzn w nieskazitelnych frakach, z wykrochmalonymi gorsami. Znowu widział tajemnicze, ponętne kobiety, niektóre zawoalowane, niektóre w maskach z ptasich piór, prawie wszystkie nagie. Jedna kobieta stała przy drzwiach. Uda i genitalia miała ciasno oplecione cienkimi skórzanymi paskami, duże piersi całkowicie pokryte tatuażem. Odwróciła się i spojrzała na Charliego, i jej twarz była twarzą madame Musette. Na oczach Charliego rozpadła się na wielkie kawały ludzkiej gliny. Kelner-mnich przyniósł mu danie pod błyszczącą metalową pokrywą. - Pański obiad, sir - szepnął i podniósł pokrywę. Charlie wiedział, co zobaczy, i wrzasnął. Wrzasnął, ale nie obudził się, ponieważ był naszprycowany morfiną. Zamiast tego skończył śnić jeden sen i zaczął drugi. Prowadził samochód po West Good Hope Road w Milwaukee. Padał śnieg. Wszystko było białe. Śnieg oblepiał przednią szybę, wycieraczki z trudem go odgarniały. Świat przepływał obok w milczeniu