... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nasi towarzysze odprężyli się dopiero, kiedy toyota oddaliła się od tego miejsca, niesamowitego i niedobrego dla wyspiarzy. Teeta puścił w krąg plastikową butelkę z jakąś mleczną, letnią lurą. Ponieważ nie wypadało odmawiać, przezwyciężyłem wstręt i na oczach wszystkich pociągnąłem dobry łyk. Twarz musiała mi się zapewne przy tym ściągnąć w groteskowym grymasie, który Teeta uznał chyba za wyraz uznania, bo zaśmiał się z zadowoleniem, napił do syta, a potem przystawił butelkę do ust moich przyjaciół. Poza staruchą, dziadkiem i niemowlęciem wszyscy pili z rozkoszą drogocenny płyn i z każdą chwilą stawali się coraz bardziej rozluźnieni i coraz bardziej pijani. - Teeta, co my właściwie pijemy? - Sauer-toddy - odparł z taką oczywistością Jakby chodziło o whisky z wodą sodową. - Co to jest sauer-toddy? Teeta kazał kierowcy stanąć i wskazał palcem smagłej ręki na korony palm kokosowych. Pod koronami do pni drzew były przymocowane mniejsze i większe butelki, do których skapywał z drzewa sok, zawierający wiele cukru. Po trzech dniach płyn zaczynał fermentować, kipiąc niczym moszcz. Jest to napój niebezpiecznie dobry, unieszkodliwiający na kilka godzin nie nawykłych do mocnych alkoholi wyspiarzy. No proszę, palmy kokosowe dają nawet alkohol! Sauer-toddy działał uspokajająco, gdyby było inaczej, wyszedłbym z siebie! W Tuarabu starzy mężczyźni stali i gawędzili tak samo jak rano, gdy stąd wyjeżdżaliśmy. Kierując się resztkami europejskiej uprzejmości, poprosiłem Teetę, aby się dowiedział, gdzie właściwie byliśmy i dlaczego „wpuszczono nas w maliny". Nasz czarny anioł, wypytawszy ziomków, oświadczył, że zwiedziliśmy grób pewnego mężnego wojownika, którego potężny duch po dziś dzień chroni swoją rodzinę. Z całym szacunkiem dla wojownika, powiedziałem, ale naszym celem był kamienny krąg bez nagrobka, sterylne miejsce, gdzie nie rosną nawet palmy. Gdyby było słychać, jak starcy biją się z myślami, byłby to zapewne odgłos podobny do łoskotu kamieni młyńskich. Po ich twarzach było widać, że myślą nader intensywnie. W oczach jednego coś nagle zabłysło. Tak, powiedział, na Tarawie Północnej jest taki krąg, gdzie od niepamiętnych czasów mieszka „potężny duch" przybyły z nieba. Duch ten nie znosi, kiedy zakłóca mu się spokój. Nawet ptaki przelatujące nad „jego królestwem" spadają na ziemię martwe. Słowa te były dla mnie najsłodszą muzyką. Ale czy jest to naprawdę nasz cel? Mimo strajku i kłopotów z benzyną docieramy do celu Nim z morza wstał dzień czwarty naszego pobytu na archipelagu, przyjęliśmy zaproszenie na wieczór do domu szefa pilotów, Gila Butlera. Spokojnie i wyczerpująco wyłuszczyliśmy mu nasze prośby. Gil nie miał zielonego pojęcia, gdzie powinniśmy się udać, powiedział, że wyspa Tamana - wymieniona przez wielebnego Scarborougha - jest stąd o 544 km w linii prostej, na północną Tarawę zaś można bez trudu dopłynąć łodzią. Butler dodał, że już jutro rano może z nami polecieć na Tamanę, godzina lotu kosztuje 225 dolarów australijskich, czyli mniej więcej 410 marek. Przystałem na tę propozycję. Lądowisko na Tamanie nie wyglądało z góry najlepiej, bo w istocie nie było to prawdziwe lądowisko. Lotniska, przygotowywane na archipelagu przez Air Tungaru, są przecinkami wśród palm, z grubsza oczyszczonymi z kamieni i roślin. Wyspiarze mają je utrzymywać we właściwym stanie i nie wpuszczać tam bezdomnych psów i świń ryjących ziemię. Tubylcy odpowiadają na to eng-eng, tak, tak, ale już tydzień później na „lotnisku" pleni się trawa, pasą się i ryją dzikie zwierzęta, tropikalne ulewy wypłukują glebę spomiędzy kamieni. Każde lądowanie i każdy start wymaga od pilota najwyższych umiejętności. Nasz samolot skończył dobieg omijając slalomem zwierzęta i kamienie. Teeta poszedł do palmowej chaty, w której wałkoniło się trzech pracowników personelu naziemnego. Nasz czarny anioł wiedział już dobrze, czego szukamy. Wyniszczył to teraz swoim ziomkom, rozbudzając ich fantazję i pamięć żywymi gestami oraz potokiem słów. W końcu zbliżył się do nas ze strażnikami lądowiska: - Z tamtej strony są groby bardzo wielkich istot! - Naprawdę? - upewniłem się. Teeta zrobił swoim pobratymcom powtórne przesłuchanie. Potwierdzili i rozcapierzonymi palcami wskazali las palm za lądowiskiem. Obwieszeni ciężkim sprzętem, pomaszerowaliśmy w tamtą stronę. W samo południe. Słońce stało pionowo nad nami. Piekło bezlitośnie. Pot ściekał nam aż do butów. Bladym twarzom nie wypadało zdejmować koszul przy obcych, wkrótce więc każdy z nas miał pełno bąbli od oparzeń. Chmary żarłocznych moskitów kąsały przez materiał. Paski aparatów fotograficznych wrzynały się w ramiona jak w żywą ranę. Ujrzeliśmy groby, pokryte kawałami brunatnego koralu. - To tu? - spytałem. Z pragnienia i rozczarowania język kleił mi się do podniebienia. Tiaki-tiaki! Nic-nie, proszę dalej! - odparli ludzie z obsługi naziemnej, przedzierając się przez gęste zarośla, omijając palmy, wspinając się na kamienne rumowiska i groby, aż zatrzymali się rozpromienieni: - Tu! Popatrzyliśmy po sobie w rozczarowaniu pustym wzrokiem. Teeta zrozumiał, że nie o to szło. Odwrócił się zakłopotany i podrapał po wzbudzającej zazdrość gęstej czuprynie. Co dalej? Ci ludzie byli pełni najlepszych chęci, starali się. To musiała być nasza wina. - Teeta - zacząłem pojednawczo - podziękuj im w moim imieniu, że nas tu przyprowadzili i powiedz, że jesteśmy zaskoczeni widokiem tak wielu bardzo starych grobów, ale te, których szukamy, są bardzo duże, o wiele większe od tych. Wykopano je dla olbrzymów dwu- lub trzykrotnie większych od ciebie czy ode mnie. Groby te są zapewne gdzieś na osobności, nie na takim cmentarzysku jak to, bo ci ogromni ludzie nie znosili, kiedy w ich pobliżu było życie albo śmierć. Nasz niezmordowany tłumacz podszedł do gromadki mężczyzn, którzy mimo palącego słońca i dusznego powietrza wydawali się całkiem rześcy. Znowu wyjaśniał błagalnie - było to widać - co chcą zobaczyć biali ludzie. Po chwili wdał się w rozmowę z jednym z mężczyzn, który go zapewnił, że na końcu wyspy są większe groby, większe od największego z tych. Czy w okolicy są jeszcze inne groby? - spytałem