... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- To żaden dowód - warknął Mark. - To są wszystko poszlaki. - Być może - powiedział dyrektor. - Ale jest to, w każdym razie, bardzo dla senatora Dextera niefortunny zbieg okoliczności. Nie zapominaj ponadto o tym, że ma spore udziały w przemyśle zbrojeniowym. Jeżeli ustawa o kontroli broni przejdzie, nie wpłynie to z pewnością pozytywnie na wysokość jego dochodów. W rzeczy samej nasze dochodzenia wykazały, że straciłby na tym kupę pieniędzy. Tak, że jest i motyw. - Ależ, panie dyrektorze - zdenerwował się Mark, walcząc rozpaczliwie w obronie Elizabeth. - Czy pan naprawdę przypuszcza, że istnieje senator, który zamordowałby prezydenta tylko po to, żeby utrzymać swoje dochody. Przecież jest tyle innych sposobów na storpedowanie tej ustawy. Mógłby się postarać o to, żeby utkwiła w komitecie albo przedłużać debatę na plenum Senatu w nieskończoność. - Próbował już wszystkiego i nic mu się nie udało - wtrącił się Rogers. - A może pozostali czterej senatorowie mają silniejsze motywy, których jeszcze nie znamy - upierał się Mark bez większej nadziei. - To wcale nie musi być Dexter. - Mark, rozumiem cię doskonale. Myślisz nawet całkiem prawidłowo. W normalnych okolicznościach przyznałbym ci rację. Ale nam nie wolno lekceważyć żadnej poszlaki, nawet najmniejszej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej. Poza tym jest jeszcze coś. Otóż tego wieczoru, kiedy Casefikis i listonosz zostali zabici, pani doktor Dexter nie figurowała na liście dyżurów lekarskich. Mogła iść do domu o godzinie piątej, ale z jakichś tajemniczych powodów pozostała w szpitalu jeszcze dwie godziny, zajęła się Grekiem, który wcale nie był jej pacjentem, i dopiero wtedy opuściła szpital. Jest oczywiście, możliwe, że kierowało nią wyłącznie poczucie odpowiedzialności i że dlatego przepracowała te dwie dodatkowe godziny. Albo że zastępowała kolegę czy koleżankę, ale przyznasz chyba, Mark, że jakoś za dużo nagromadziło się tych zbiegów okoliczności. Zastanów się. Dla obiektywnego obserwatora senator Dexter jest co najmniej podejrzany. To samo dotyczy jego córki. Mark nie odpowiedział. - A teraz słuchaj uważnie. Będziesz próbował sobie wmówić, że zarówno senator, jak i doktor Dexter są ofiarami przypadku i że prawdziwym sprawcą jest jeden z pozostałych czterech senatorów. Ale ja mam tylko dwadzieścia sześć godzin czasu do dyspozycji i muszę ustosunkować się do tych faktów, które są udowodnione. Muszę złapać tego człowieka możliwie najszybciej. Nie mogę narażać życia prezydenta. Kiedy masz następne spotkanie z Elizabeth Dexter? - Jestem z nią umówiony o godzinie ósmej w Mayflower. - Dlaczego w Mayflower? Tam bywają tylko królowie i senatorzy. - Sam nie wiem. To ona wyznaczyła miejsce. - Uważam, że powinieneś tam pójść. Zaraz potem porozumiesz się ze mną. - Tak jest, panie dyrektorze. - Nie rozumiem, dlaczego akurat Mayflower. Słuchaj, Andrews, musisz być bardzo ostrożny. - Tak jest, panie dyrektorze. - Jest za dziesięć ósma, pospiesz się. Jeszcze chciałem ci powiedzieć, że wciąż nie wykryli odcisków palców pani Casefikis na tych pięćdziesięciodolarówkach. Pozostało jeszcze osiem do zbadania. Lepiej powiodło nam się w sprawie Gerbacha, tego niemieckiego kierowcy Lincolna. Stwierdziliśmy ponad wszelką wątpliwość, że ani w czasie pobytu w Rodezji, ani w okresie bezpośrednio poprzedzającym jego śmierć nie miał żadnych powiązań z Cia. Tak, że ten problem możemy przynajmniej skreślić. Ale Mark nie chciał sobie zaprzątać głowy ani Gerbachem, ani pięćdziesięciodolarówkami, ani Mafią, ani Cia. Cała jego mordercza praca miała, widać, jeden tylko skutek. Wszystkie nici, jakie namotał, prowadziły nieuchronnie do senatora Dextera. Opuścił biuro dyrektora jeszcze bardziej ponury, niż kiedy do niego wchodził. Kiedy znalazł się na ulicy, postanowił pójść piechotą do hotelu Mayflower. Miał nadzieję, że spacer na świeżym powietrzu rozjaśni mu trochę w głowie. Nie zauważył dwóch mężczyzn idących za nim krok w krok. Przez Pennsylvania Avenue, koło Białego Domu aż do drzwi hotelu. Dyrektor nacisnął guzik i w gabinecie zjawił się Elliott. - Miał pan rację z tym Mayflowerem. Co pan zarządził? - Mam tam już dwóch ludzi, trzeci poszedł za Andrewsem. - Po raz pierwszy od trzydziestu sześciu lat nienawidzę tego, co robię - powiedział dyrektor. - Spisuje się pan doskonale, Elliott. Niedługo będę mógł panu powiedzieć, o co chodzi w tej całej, przeklętej sprawie. - Tak jest, panie dyrektorze. - Niech pan przenicuje tych pięciu ludzi z listy. I to do ostatniej nitki. - Tak jest, panie dyrektorze. - Dziękuję panu. Elliott zamknął za sobą drzwi. Ten człowiek jest bez serca. Najbardziej zaufany z moich ludzi i zupełnie bez serca. Dlatego właśnie jest taki dobry, tak idealnie dobrany do tej dziwnej sytuacji, ale jak będzie po wszystkim, odeślę go z powrotem do Ohio i... - Czy pan coś mówił? - zapytała pani Mcgregor. - Nie, ale zaczynam chyba powoli tracić rozum. Proszę się jednak o mnie nie martwić. Jak przyjdą pielęgniarze, żeby mnie zabrać do czubków, proszę podpisać, co pani przedłożą w trzech egzemplarzach i zmówić za mnie krótki paciorek. Pani Mcgregor uśmiechnęła się. - Podoba mi się pani nowy kostium - zauważył dyrektor. - Dziękuję - odpowiedziała i zarumieniła się. Mark wszedł przez obrotowe drzwi do hallu hotelu Mayflower i zaczął rozglądać się za Elizabeth. Ach, jakże marzył o tym, żeby ją znowu zobaczyć, żeby wszystko się wyjaśniło i życie stało się znowu proste. To tylko zbieg okoliczności, pocieszał się. Ale pani doktor w hallu nie było, więc rozsiadł się wygodnie w fotelu, ustawionym opodal zamkniętego jeszcze o tej porze baru. Jakiś człowiek kupował gazetę w pobliskim kiosku. Mark nie zwrócił na niego uwagi. Szczególnie, że właśnie zauważył Elizabeth, która szła ku niemu u boku ojca. Na to przecież czekał, u diaska. - Halo, Mark - przywitała go i pocałowała lekko w policzek