... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Kiedy rynek się załamał, poświęcił się tylko temu. W zasadzie został zarządcą własności w domu, niedaleko którego sam mieszkał. - Wiemy o tym. - To jedyne znane mi nazwisko. Obawiam się, że nie mogę państwu służyć żadnymi szczegółami, jako że sam nigdy nie występowałem w imieniu rodziny. Zdaje się, że wymówiono mu pracę, gdy posiadłość przeszła w inne ręce. Ale, jak już mówiłem, niewiele mnie z nim łączyło. Cóż - dodał, wstając w sposób jasno sugerujący, iż posłuchanie dobiegło końca - proszę bez wahania kontaktować się ze mną na wypadek, gdybyście uznali państwo, że mogę być jeszcze w czymś pomocny... - Naturalnie - mruknęła Flavia. Prawdę mówiąc, zdumiona była, iż Winterton poświęcił im aż tyle czasu i że tak dużo udało się od niego wyciągnąć. - I co o tym sądzisz? - spytała Mansteada, gdy znaleźli się z powrotem na ulicy. - Oburzające! - wykrzyknął. - To dla ciebie zupełna nowość, prawda? - spytała z nikłym uśmieszkiem. - Chcesz powiedzieć, że to nagminne? - Odrzucenie niezłego zarobku z powodu takiej drobnostki jak skradziony obraz? Nadzwyczaj rzadko spotykane. Był bardziej szczery, niż się spodziewałam. Zakładając, oczywiście, że mówił prawdę. Mógł mimo wszystko sprzedać obraz przez kogoś podstawionego. Sprawdzisz to? - Co to za obraz? Jeszcze jeden z listy Bottanda największych przebojów Giotta? - Właśnie. To już trzeci ślad. Ucello. Fra Angelico i Pollaiuolo. Prawdę powiedziawszy, pojawiają się tak szybko, że zaczynam się dziwić, iż Forster na tyle długo zdołał unikać więzienia, by w końcu umrzeć w domu. Mógłbyś sprawdzić tę belgijską kolekcję? - Obawiam się, że nie mam zbyt wielu kontaktów w Belgii. Flavia wyjęła notes i napisała w nim nazwisko i numer telefonu. - Zadzwoń do niego. Powiedz, że ja cię skierowałam. Zrobi, co się da. Manstead wziął od niej karteczkę z numerem i wepchnął do kieszeni. Flavia uśmiechnęła się do niego promiennie. - Założę się, że zaczynasz mieć mnie dość. Manstead westchnął. - Ależ wręcz przeciwnie - rzekł z galanterią. Zajęcia, jakim Argyll oddał się w stolicy - poza zabraniem kilku czystych rzeczy - ograniczyły się przede wszystkim do towarzyskiego telefonu do jednej ze swoich starych koleżanek, niejakiej Lucy Garton. Co prawda, określenie „stara koleżanka” było może nieco przesadzone, zważywszy na to, że znali się zaledwie przelotnie kilka lat wstecz, zadziwiające jednak, z jakim sentymentem zaczynamy myśleć o ludziach w zasadzie nam obcych, gdy chcemy poprosić ich o jakąś przysługę. Logika Argylla była prosta. Choć nie spotkali się ani razu od dobrych paru lat, niezobowiązujące plotki ze wspólnymi znajomymi pozwalały mu śledzić jej poczynania od chwili, gdy skończyła uniwersytet i rzuciła się w krwiożerczy londyński świat sztuki, zgrabnie wspinając się po śliskiej drabinie awansu, rozpoczynając jako asystentka (czytaj: sekretarka), następnie zostając organizatorem wystaw, by ostatecznie osiągnąć wyżyny stanowiska eksperta-rzeczoznawcy w jednym z mniejszych domów aukcyjnych, usiłujących uszczknąć nieco dla siebie z duopolu Christie’s i Sotheby’s. Co znacznie ważniejsze, pracowała w tymże samym domu aukcyjnym, za pośrednictwem którego Forster kupował i sprzedawał obrazy, i Argyll, pałający chęcią lepszego poznania jego poczynań, uznał, że nieźle byłoby dowiedzieć się, czym naprawdę się zajmował. Dręczyło go, iż Forster pełnił funkcję faktycznego kuratora obrazów zgromadzonych w Weller House, kolekcji, która bez specjalnej opieki radziła sobie całkiem nieźle przez co najmniej wiek. Jeżeli Forster swój czas poświęcał głównie na uganianie się po Europie, kradnąc obrazy, po jakie licho zawracał sobie głowę odszukaniem Veroniki Beaumont (co mu się udało) i podejmowaniem pracy dającej dochód będący marnymi groszami w porównaniu z tym, co mógł zarobić na Fra Angelicu i jemu podobnych. Odpowiedź: musiało mu to być do czegoś potrzebne. Podążając tym tokiem myślenia, było to dla Argylla oczywiste. Niestety jednak, nie było już tak oczywiste do czego. Poza tym, myślał sobie, być może uda mu się przy okazji wyświadczyć przysługę pani Verney, na czym mu zależało, bynajmniej nie dlatego, by zechciała skorzystać z jego usług, gdyby uznała, iż sprzedaż niektórych obrazów mogłaby przyczynić się do rozwiązania jej problemów finansowych. Z takim to zamierzeniem wszedł do gabinetu Lucy (nieźle musiała sobie radzić, skoro miała własny gabinet), nie był jednak na tyle naiwny, by wierzyć, iż jego realizacja przyjdzie mu łatwo. Co łączy was z domniemanym przestępcą? Żaden dom aukcyjny nie lubi podobnych pytań, a o ile pamiętał, Lucy była na tyle bystra, by bez trudu zorientować się, do czego zmierza, choćby nie wiem jak ostrożnie formułował swoje wypowiedzi. Cóż jednak szkodzi spróbować? Na szczęście wyglądało na to, że jego widok szczerze ją ucieszył, choć nie kryła zdumienia jego nagłym pojawieniem się